Od września w szkolnych sklepikach nie można sprzedawać pączków, zapiekanek i jogurtów owocowych. Miały je zastąpić warzywa, woda i orzechy. Wywołało to spore zamieszanie. Wiele sklepików szkolnych nie otworzyło się. Tak było na przykład w Szkole Podstawowej nr 3. Tutaj uczy się ok. 1.000 dzieci. Mimo to najemca stwierdził, że przy tym asortymencie prowadzenie działalności nie opłaca się.

- Nie ma się co dziwić, że nie ma chętnych na prowadzenie sklepiku. Dzieci kupują co prawda kanapki i soki, ale nie ukrywajmy, że słodycze były głównym asortymentem, który przynosił zysk – mówi Waldemar Flajszer, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 3. - Dzieci nie kupują wody, bo w każdej szkole jest poidełko.

Te sklepiki, które zostały, a najemcy zdecydowali się dostosować do nowego rozporządzenia, świecą pustkami. Na półkach są wafle ryżowe, chrupki kukurydziane, jabłka i kilka rodzajów naturalnych soków. Są też jogurty i kanapki (pieczywo pełnoziarniste) z chudą szynką. Tak jest na przykład w Zespole Szkół nr 3 i w I Liceum Ogólnokształcącym.

- Na razie staramy się przetrwać. Liczymy na to, że coś się zmieni i że będziemy mogli znów prowadzić normalny sklepik. Nie mamy nic przeciwko temu, żeby było zdrowiej. Chcielibyśmy jednak, żeby wszystko było dobrze wyważone - uważa Danuta Ograbek, właścicielka sklepików szkolnych.

Większość uczniów w drodze do szkoły kupuje pączka lub batona.

- Nie mamy problemów z tym, żeby zjeść to, na co mamy ochotę. Wielu uczniów wychodzi w trakcie przerw i kupuje w okolicznym sklepie – mówią uczniowie szkół ponadgimnazjalnych.

- Sklepów w okolicy liceum jest bardzo dużo. Nie jesteśmy w stanie z nimi konkurować – dodaje Ograbek.

Nie wiadomo jeszcze, co w sprawie asortymentu szkolnych sklepików zrobi nowy rząd. Nieoficjalnie mówi się, że znów będzie można w nich zjeść niezdrowe, ale dobre jedzenie.