ad

Przygodę z futbolem rozpoczął od… kłamstwa. Na pierwszy trening Włókniarza poszedł sam. Od starszego brata, Wojtka, który już trenował piłkę nożną we Włókniarzu, Mariusz usłyszał, że jest nabór młodzieży. Nabór był, ale rocznika 1968 – chłopców o rok starszych od Mariusza.

- Bardzo zazdrościłem bratu, podglądałem jego treningi – przyznaje. - Chciałem dostać korkotrampki i być bramkarzem Włókniarza.

Mariusz wmówił trenerowi, że jest o cały rok starszy.

- Przez rok treningów nikt się nie zorientował, bo nie było ani rozgrywek, ani badań lekarskich – opowiada Jabłoński. – Dopiero na pierwszych badaniach lekarskich wyszło na jaw, że jestem młodszy.

Jabłoński był na tyle sumienny i utalentowany, że trener Leszek Szałecki, były świetny bramkarz Włókniarza, zdecydował: „Mały” może zostać.

- Moim idolem był wówczas Andrzej Kretek, późniejszy bramkarz ekstraklasowego Widzewa Łódź – wspomina Jabłoński. - Od niego dostałem pierwsze, mocno sfatygowane rękawice bramkarskie. Wtedy to były skórkowe rękawice, na które naszyto gumki z rakietek od ping-ponga. Do dziś mam z Kretkiem świetny kontakt.

Jabłoński na treningach nie odstawał.

- Zawsze trenowałem i grałem ze starszymi – przyznaje. – A juniorzy w Pabianicach byli wtedy mocni. Liczono się z nami w Polsce.

 

Za stary, za niski

Przez kilka lat trenowali go: Leszek Szałecki, Krzysztof Czapiński, Józef Nowak, Wojciech Kubiak, Andrzej Pyrdoł. W ostatnim roku gry w juniorach Jabłońskiego prowadził Waldemar Reinhold, legendarny kapitan Włókniarza, drużyny, która w 1967 roku awansowała do II ligi.

- Super człowiek i super trener – wspomina Jabłoński. – Wygraliśmy mecz barażowy z GKS-em Bełchatów i pojechaliśmy na mistrzostwa Polski do Warszawy.

W stolicy niewiele ugrali, ale Mariusz został najlepszym bramkarzem turnieju. Jego nazwisko zanotowali trenerzy reprezentacji Polski. Tej samej, która kilka lat później pojechała na olimpiadę do Barcelony i przywiozła z niej srebrny medal.

- Mogli w niej grać zawodnicy urodzeni po 31 lipca 1969 roku. Ja jestem z 28 lipca. Zabrakło mi trzech dni, by spełnić wymogi… – wylicza Jabłoński.

Do dorosłej piłki wchodził jako 18-latek. Wtedy pabianicki Włókniarz grał w II lidze.

- Bardzo pomógł mi ówczesny bramkarz Krzysztof Stefańczyk. Dużo podpowiadali i uczyli cierpliwości Marian Sotyń, Jerzy Rutkowski, Jarosław Bardelski, Leszek Rosiński, rezerwowy bramkarz Wojciech Asenheimer – wylicza.

Jabłoński miał „farta” do mocnej konkurencji. Najpierw w juniorach jego rywalem był Jacek Włodarczewski, który bronił w kadrze Łodzi (był rok młodszy), a potem Jacek Stępiński (2 lata starszy), który trafił do II-ligowego Włókniarza z PTC.

Obaj mieli duży potencjał, sportowo wygrałem z nimi rywalizację – wspomina. - Wtedy byli wobec mnie fair, co stanowiło rzadkość wśród bramkarzy walczących o trykot z nr 1.

Z Włodarczewskim i Stępińskim Mariusz kumpluje się do dziś.

Gdy Jabłoński grał w drugoligowym Włókniarzu, zainteresował się nim łódzki Widzew, walczący wtedy w ekstraklasie.

- Podglądali po cichu. Po meczu z Jagiellonią Białystok wysłannicy Widzewa zapytali mnie… ile mam wzrostu. Powiedziałem, że 180 cm – wspomina. – Odparli, że to… o cztery centymetry za mało. Takie były czasy.

Wtedy, zamiast Jabłońskiego, do Łodzi przyszedł Jacek Chyła z Chemika Police. Chłop na schwał, 190 cm wzrostu.

- W Policach przez pół roku nie puścił bramki, ale w Widzewie się nie przebił. Taka była konkurencja – zaznacza Jabłoński.

 

Pościel za awans

W 1993 roku z Włókniarzem awansował do II ligi. Na zapleczu ekstraklasy Jabłoński bronił wszystko – od deski do deski. Na boiskach zaliczył 3060 minut w 34 spotkaniach. Oznacza to, że nawet na minutę nie zszedł z boiska.

- Z perspektywy czasu można stwierdzić, że był to awans wbrew zdrowemu rozsądkowi. Komuna legła w gruzach, posypały się tak zwane zakłady opiekuńcze, brakowało pieniędzy. Włókniarza wspierały wtedy pabianickie fabryki: Pamotex, PASO i Tkaniny Techniczne – wspomina. – Zawodnicy mieli w nich etaty. Podczas kryzysu były zwolnienia grupowe pracowników, więc piłkarzy też zwalniali.

Ale pojawiali się drobni sponsorzy, od czasu do czasu rzucający groszem. Włókniarza utrzymywał głównie Edward Łągiewczyk, zwany „królem czekolady”.

- To nie były zawrotne pieniądze. Za awans do II ligi dostaliśmy po komplecie pościelówki z Pamoteksu i symboliczne parę groszy z Urzędu Miasta  – przyznaje Jabłoński. – Mieliśmy dobry zespół i świetnego trenera Zbigniewa Lepczyka, który zbudował tę ekipę od zera.

Po pierwszej rundzie Włókniarz zajmował szóste miejsce. Druga liga była piekielnie silna. Grało w niej aż dwunastu przyszłych reprezentantów kraju, m.in. Marek Citko, Tomasz Sokołowski, Rafał Siadaczka, Sylwester Czerereszewski. Ten ostatni, choć strzelił Jabłońskiemu aż cztery gole w Olsztynie, nie pokonał go z rzutu karnego.

 Wszystko załamało się zimą. Klub z powodów finansowych niemal przestał istnieć. Piłkarze odczuli to mocno w kieszeniach.

- Przez całą rundę wiosenną graliśmy bez złotówki. Co z tego, że miałem podpisany kontrakt z klubem, zwyczajnie nie było z czego żyć! Ja do dziś nie dostałem wszystkich pieniędzy, ale nie mam już roszczeń. Było minęło, jestem człowiekiem ugodowym, mam piękne wspomnienia, a to jest bezcenne – twierdzi po latach.

O utrzymaniu w II lidze decydował mecz z Okocimskim w Brzesku. To spotkanie Włókniarz przegrał 1:4.

- Dwóch zawodników na pewno sprzedało ten mecz. Zrobiłem w szatni wielką awanturę z tego powodu – opowiada Jabłoński. – Potem na zebraniu powiedziałem, że jeśli ci ludzie zostaną w klubie, ja odejdę. Jeden został. Nie chciałem grać z człowiekiem, który handluje meczami.

Mimo nalegań pewnego trenera, nigdy więcej nie podał ręki „handlarzowi”.

- Byłem wychowankiem Włókniarza, dla mnie to była świętość, moi rodzice chodzili na każdy mecz, dla nich się też starałem, chciałem, by byli dumni ze mnie, wiedziałem jakie to ważne dla mojego taty – zaznacza. – Bramkarz we Włókniarzu był wówczas kimś, na zasadzie dzisiejszych celebrytów. Ciężką pracą osiągnąłem sukces z moim ukochanym klubem, z którym byłem związany od dzieciństwa.

 

Oszukany przez „Fryzjera”

Z Pabianic Jabłoński powędrował do Radomska. Klubem rządził tam Tadeusz Dąbrowski, ekscentryczny sponsor.

- Ktoś mógłby go nazwać oszołomem. Ale to specyficzny facet, pełen zdrowej pasji i niezwykle uczciwy w stosunku do zawodników – twierdzi bramkarz. – W Radomsku nie mieliśmy podpisanych umów. Wszystko było „na gębę”. A Dąbrowski wywiązał się z umów co do słowa.

Klub z Radomska awansował najpierw do drugiej, potem do pierwszej ligi. Bramkarz Jabłoński przeszedł z Radomska do Konina. Miejscowego Górnika zaczęła sponsorować huta aluminium, dlatego klub zmienił nazwę na Aluminium. Sponsor stworzył świetne warunki finansowe i organizacyjne, ale bogaty dobrodziej zażyczył sobie, by zespół w dwa lata awansował do ekstraklasy albo zdobył Puchar Polski. Do Konina przyszli znakomici piłkarze: były reprezentant kraju Piotr Czachowski oraz sensacyjny król strzelców ekstraklasy Zenon Burzawa.

- Grałem tam półtora roku – opowiada Jabłoński. - Do ekstraklasy nie awansowaliśmy, bo o punkt wyprzedził nas Ruch Radzionków. Pucharu Polski też nie zdobyliśmy.

Z okresu gry w Koninie Jabłońskiemu zostały wspomnienia i przyjaźń z Czachowskim.

- Bardzo się zżyliśmy, często do siebie dzwonimy. Spotykamy się, gdy tylko mamy możliwość - mówi bramkarz

W czerwcu 1998 roku Aluminium z Jabłońskim na ławce rezerwowych walczyło w finale Pucharu Polski z Amiką Wronki. Menedżerem Amiki był słynny „Fryzjer”, bohater afery korupcyjnej sprzed kilkunastu lat. To był najbardziej skandaliczny finał Pucharu Polski w historii kraju. Aluminium prowadziło 2:0. Wtedy do akcji wkroczył sędzia Marek Kowalczyk z Lublina.

- Czerwoną kartkę dostał nasz najlepszy gracz Andrzej Jaskot – wspomina Jabłoński. - Ostatecznie przegraliśmy po dogrywce 3:5. To był ostatni mecz w karierze tego sędziego. Nie mógł dopuścić do tego, by jakiś drugoligowiec, a nie bogata Amika, reprezentował Polskę w Pucharze Zdobywców Pucharów.

Gracze z Konina czuli się oszukani. Nie chcieli odbierać medali za udział w finale Pucharu Polski. Medale miał wręczać prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski.

- Było to tak wyreżyserowane, że Kwaśniewski nie dotarł na finał, tylko przyjechał jego pracownik – opowiada bramkarz. – Wiedzieliśmy, że to koniec naszej drużyny. Zapanowała rozpacz, polały się męskie łzy… Była połowa czerwca, wszyscy z nas mieli kontrakty tylko do pierwszego lipca.

Jabłoński wrócił do Radomska. Potem bronił we Włókniarzu. W 1999 roku pabianiczanie wylosowali w Pucharze Polski Koronę Kielce. Sensacja wisiała w powietrzu, bo „zieloni” prowadzili z drugoligowcem 2:1.

- W końcówce puściłem strasznie frajerską bramkę. Remisowaliśmy 2:2, a w dogrywce Korona nas rozjechała. Szkoda – wspomina. – To jedynie moja wina, że nie awansowaliśmy. Było mi ogromnie wstyd i miałem bezbrzeżne wyrzuty sportowego sumienia wobec kolegów, którzy liczyli na mnie, a ja zaprzepaściłem w 88. minucie ich tytaniczny wysiłek na boisku.

Grał w IV lidze, we Włókniarzu. Drużyna budowana przez Andrzeja Wasilewskiego i Jerzego Rutkowskiego miała duże szanse na awans do III ligi, ale na finiszu przegrała z KKS-em Kalisz. Jabłoński, choć był w sile wieku, przez pół roku nie grał w piłkę.

- Zimą zadzwonił do mnie były trener Widzewa i ŁKS-u, Andrzej Pyrdoł, który prowadził wtedy Stal Głowno. Po krótkiej rzeczowej rozmowie zgodziłem się. Pyrdoł był moim wychowawcą z lat juniorskich i chciałem mu się w honorowy sposób zrewanżować za wkład jaki włożył w mój sportowy rozwój. Awansowałem ze Stalą do III ligi i grałem tam pięć lat – opowiada bramkarz.

Trafił na kolejnego oryginalnego właściciela klubu, Daniela Goszczyńskiego, późniejszego dobrodzieja ŁKS-u. Plotki głoszą, że Goszczyński potrafił „zniknąć” nawet na dwa tygodnie. Dlaczego?

- Miał własną winiarnię, ogrom biznesowych spotkań i może dlatego znikał – śmieje się Jabłoński. – Ale jako pracodawca był bardzo w porządku.

Gdy Mariusz kończył przygodę z bronieniem w Głownie, trenował go Mirosław Dawidowski, dyrektor w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Łodzi. To on zaproponował Jabłońskiemu opiekę nad szkolnymi bramkarzami.

- Temu człowiekowi zawdzięczam bardzo dużo. Był moim mentorem, wzorem i wychowawcą. Trenowałem bramkarzy i uzupełniałem wykształcenie, mam licencję trenera UEFA A oraz licencję trenera edukatora, pozwalającą na szkolenie innych trenerów – wylicza Jabłoński. – Przez 14 lat pracowałem w SMS-ie.

Spod jego ręki wyszło kilku specjalistów od łapania piłki. W ekstraklasie zagrali: Krzysztof Baran (Jagiellonia Białystok), Jakub Bursztyn (Pogoń Szczecin), Marcin Staniszewski (Arka Gdynia). Podczas 3-letniej współpracy z reprezentacją Polski juniorów Jabłoński trenował Bartłomieja Drągowskiego (dziś we włoskiej Fiorentinie).

- Wychowałem także bramkarzy Widzewa i ŁKS-u: Patryka Wolańskiego i Michała Kołbę – dodaje. – Kilku chłopców gra niżej, choćby Adrian Kostrzewski w Górniku Łęczna.

 

Uśmiech losu z Piłsudskiego

Historia zatoczyła koło. To, co nie udało się niemal 30 lat temu, stało się faktem latem 2019 roku. Wtedy Jabłoński przeniósł się do Widzewa. Nad propozycją klubu z Alei Piłsudskiego zastanawiał się… trzy godziny.

- Po rozmowie z moją partnerką, Anią, która bardzo mnie wspierała w podjęciu decyzji, stwierdziłem, że trzeba zaryzykować. Od strony mentalnej trudno było mi się wyrwać – przyznaje. – Sportowo i jeśli chodzi o warsztat nie bałem się wyzwania. Mam już 50 lat i los się do mnie uśmiechnął. Nie będę żałował tej decyzji.

Jabłoński trenuje z bramkarzami mającymi za sobą grę w ekstraklasie i za granicą. Patryk Wolański pamięta jeszcze Widzew w ekstraklasie, przez dwa i pół roku grał w Danii. Z kolei Wojciech Pawłowski był objawieniem w gdańskiej Lechii, potem terminował we włoskim Udinese.

- W Widzewie zderzają się różne charaktery. Nie jestem zamordystą i dyktatorem. Trzeba być elastycznym – uważa Jabłoński. - Porozmawiałem sobie z nimi i od początku się zrozumieliśmy.

Jeden z dwóch doświadczonych bramkarzy musi siedzieć na ławce rezerwowych. Obaj nie mogą bronić.

- W życiu bramkarza nie ma nigdy tak, że ciągle jest numerem jeden – zauważa Jabłoński. – Sam też nabawiłem się odcisków na tyłku.

Jakie marzenia ma trener bramkarzy?

- Chciałbym wychować bramkarza seniorskiej reprezentacji Polski, bo tych juniorskich już wychowałem – cieszy się. – Ale to przyszłość. Teraz marzę o awansie z Widzewem do pierwszej ligi. W Widzewie mamy super sztab, wszystko się zazębia, kilku ludzi odpowiedzialnych za kształt drużyny nadaje na tych samych falach, jest pełne zrozumienie i ogromna chęć do pracy.