ad

Pabianiczanin pomagał, był tłumaczem, rozmawiał z Ukraińcami, wspierał ich. Sam zgłosił się do pomocy. Doskonale zdawał sobie sprawę, że może przydać się w tak trudnej sytuacji, bo zna polski, a ukraiński to jego język ojczysty. Witalij urodził się w Doniecku, mieszkał w małej miejscowości 90 kilometrów od Tarnopola. U siebie był kierowcą, teraz pracuje w łódzkiej firmie Hutchinson. Z żoną pabianiczanką mieszkają na Bugaju. W Polsce żyje już od 21 lat.

Witalij odwiedzał nasz kraj i Pabianice dość często, gdy był dzieckiem. Przyjeżdżali z mamą do jej siostry, która przed laty z mężem osiedliła się w mieście nad Dobrzynką.

- Tutaj mieszkam, mam rodzinę, ale cały czas mam też kontakt z Ukrainą – opowiada Witalij. - Jestem na bieżąco ze wszystkimi wiadomościami, żywo się tym interesuję. Czekam teraz na urlop i będę jechał na Ukrainę, do siebie.

W Doniecku Witalij nie ma już rodziny. Jego mama zmarła, a córkę ściągnął do Pabianic, gdy tylko skończyła szkołę.

- Ale tam też mam dom. Zostali znajomi, przyjaciele, sąsiedzi, – dodaje Ukrainiec. - Dzwonimy do siebie często. Opowiadają mi, co się dzieje w regionie, kto już nie żyje, kto zginął albo wyjechał walczyć. Te wiadomości czasem są bardzo trudne.

Przed laty Witalij odwiedzał swoje rodzinne strony dwa razy w roku, zawsze z załadowanym ubraniami samochodem.

- Tam była taka potrzeba, wszystkiego brakowało - dodaje. - Robiliśmy zbiórki ubrań z żoną, a ja zawoziłem.

Pomaganie to jego druga natura

- Kiedyś ja otrzymałem pomoc, teraz sam pomagam – mówi z uśmiechem. - Miałem bardzo biedne dzieciństwo. Pomagała nam wtedy ciotka z Polski. Przyjeżdżaliśmy tutaj często, pierwszy raz, gdy miałem pięć lat, i wracaliśmy do domu z wypchanymi torbami. Ledwo matka dociągała je do drzwi. Dużo dobra otrzymałem od Polaków.

Mama Witalija jeszcze żyła, gdy on poznał w Polsce swoją przyszłą żonę.

- Powiedziała mi wtedy - synu, u nas nie ma co robić, nie ma przyszłości. Jedź do Polski – wspomina Ukrainiec. - Zostałem w Pabianicach, ożeniłem się.

Język polski towarzyszył mu od dzieciństwa, dlatego nauka nigdy nie sprawiała mu kłopotów.

- Raz nawet nauczycielka wezwała mamę i z wyrzutem powiedziała, że ma mnie nauczyć ukraińskiego – opowiada Witalij. - Rozumiałem po ukraińsku, ale odpowiadałem po polsku. Stało się tak po miesięcznym obozie harcerskim. Miałem wtedy około 6 lat.

Córka Witalija przyjechała do Polski na stałe, gdy skończyła szkołę. Miała wtedy 18 lat. Dziś mieszka w Pabianicach. Niedawno wyszła za mąż, ma pracę i polskie obywatelstwo.

- Zabrałem ją stamtąd, bo nie miała tam perspektyw – dodaje mężczyzna. - To był dobry wybór. Układa jej się, a ja mam dobrego zięcia.

W te wakacje Witalij odwiedzi swoje rodzinne strony.

- Nie boję się tam jechać – zapewnia. - Jest spokojnie. Zawiozę sąsiadce pralkę i lodówkę, bo jej się popsuły. Sąsiadce nie odmówię, to żona mojego zmarłego kolegi. Ma dwóch synów, jeden w domu, drugi na wojnie.

Magazyn tętnił życiem

Witalij przychodził do magazynu codziennie po pracy albo przed. Każdego dnia spędzał w hali wiele godzin.

- Pracowałem na zmiany, jak szedłem do pracy na rano, to popołudniu byłem w magazynie – opowiada. - Jak byłem po nocy, to spałem do jedenastej i stawiałem się na otwarciu magazynu. Zostawałem tam do zamknięcia. To był intensywny okres, tak wyglądał mój tydzień, bez sobót i niedziel.

Do domu wpadał tylko na chwilkę, zjadał coś, przebierał się i wracał pomagać swoim rodakom.- Niektórzy dopytywali, jak ja to wytrzymuję, ale to jest tak, że ja musiałem tam być, nie chciało mi się, ale musiałem – opowiada Ukrainiec.

- Żona mówiła, że jestem w swoim żywiole, ale ja sam wyrosłem bez ojca... Cała ta sytuacja mnie mocno dotyka.

Żona mnie zna, wiedziała, że w domu mnie nie zatrzyma. Nawet sama pytała, co ty tu jeszcze robisz? No już idź tam, pomagaj.

Pierwsze tygodnie w magazynie były najtrudniejsze
Magazyn odwiedzało wtedy bardzo dużo Ukraińców. Brali jedzenie i ubranie. W miarę upływających tygodni nasycili się odzieżą i przychodzili tylko po produkty spożywcze i środki chemiczne.

- Z upływem czasu zaczęliśmy prowadzić rejestrację osób biorących dary, bo zdarzało się, że niektórzy pojawiali się codziennie albo dwa razy dziennie i wychodzili z wielkimi torbami pełnymi produktów – opowiada. - Mieliśmy kobietę, która potrafiła przyjść kilka dni z rzędu i za każdym razem prosiła o kawę i cukier. Nie mogliśmy odmawiać, bo byliśmy tam, żeby pomóc… ale jak zaczęliśmy rejestrować, wszystko się unormowało.

Schodziło wszystko i to na pniu: ziemniaki, cebula, marchew, cukier, kasze, mąka, konserwy. Było sporo sponsorów, zapasy uzupełniali na bieżąco.

Na miejscu pomagali harcerze, wolontariusze, ale też sami Ukraińcy, którzy w ten sposób chcieli odwdzięczyć się za otrzymaną pomoc. Sortowali i układali ubrania. A z ubraniami bywało różnie, bo transporty z Niemiec pełne były odzieży, której jakość dawała wiele do życzenia.

- Jak można było coś takiego oddać ludziom, brudne, podziurawione – wspomina Witalij. - Wszystko wyrzucaliśmy. Żadna z takich rzeczy nie trafiała do magazynu.

Ludzie, którzy odwiedzali halę przy Orlej, bywali też w kiepskiej kondycji psychicznej. Każdego dnia przybywało kobiet z dziećmi - w większości były wycofane, zagubione, wystraszone, często w ich oczach pojawiały się łzy.

W ostatnich dniach wielu z uchodźców zdecydowało się jednak na powrót do domów.

- Wielu myśli, że jak ukraińska armia poszła do przodu, to wojna już się kończy, nie strzelają, jest bezpiecznie – opowiada Witalij. – Niestety, ich optymizm kończy się po dotarciu do domów. Znam osoby, które wróciły na Ukrainę i z powrotem uciekały do Polski. Nie chcieli już ich wpuścić, to na kolanach błagały służby graniczne.

Większość Ukraińców jednak już się u nas rozgościła.

- Wynajmują mieszkania, niektórzy pracują, dzieci poszły do szkół i przedszkoli – dodaj mężczyzna. - Myślę, że sporo z nich, może około dwudziestu procent, będzie chciało tu zostać, zaryzykować, czy uda się, czy nie… Oni nie mają już do czego wracać. Co mieliby tam robić?

Wspólna praca i długie tygodnie razem zbliżają

- Na początku nie podobał mi się pomysł, że magazyn zostanie zamknięty – opowiada Witalij. - Obawiałem się o to, gdzie ci ludzie otrzymają pomoc. Dziennie obsługiwaliśmy ich po około stu dwudziestu, czasem więcej. Ale sponsorów było już coraz mniej. Potrzeby też z dnia na dzień malały, powoli nie było co robić.

Został sentyment i poczucie wykonania dobrej roboty.

- Bardzo zżyliśmy się w tym czasie – mówi Witalij. - Niemal byliśmy już jak rodzina. Jak ktoś nie przyszedł czy zachorował, to go brakowało. Spóźniałem się pół godziny, dojeżdżałem i słyszałem - o Witalij już jest, wszystko gra!