Robert Kraska, radny powiatowy i członek Zarządu Powiatu Pabianickiego, dyrygent orkiestry dętej jest też farmerem - hoduje kurczęta. Fermę drobiu przejął po tacie.

- Została wybudowana w 1979 roku. Niestety, w 1995 roku  spłonęła z powodu zwarcia instalacji elektrycznej – opowiada hodowca.

Straty były ogromne.

- Ale wspólnie postanowiliśmy ją odbudować. Oczywiście  wspieraliśmy się kredytami. Rozwój technologiczny poszedł znacząco do przodu, więc jak na tamte czasy nowa ferma była już nowoczesna. Mocno zautomatyzowana.

Do czasu pożaru na fermie hodowane były kury nioski. Gdy ptaki osiągały odpowiedni wiek, składały jajka, które trafiały do sklepów.

- Hodowaliśmy je z tak zwanego wolnego wybiegu – opowiada pan Robert. – Kury nie były zamykane w klatkach. Chodziły po fermie.

Z wylęgarni do kurnika

Cały etap produkcji trwał półtora roku. Jednodniowe pisklęta prosto z wylęgarni trafiały do wielkiego „kurnika”. Po pięciu miesiącach zaczynały znosić jajka. Od tego czasu na fermie były przez rok.

- Szczyt produkcji nioski osiągały w wieku około 8 miesięcy. Znosiły wtedy jajko na dobę, a nawet, będąc drobiazgowym, raz na 23 godziny. Ale wiadomo, że nie całe stado było tak wydajne, tylko około 90 procent kur.

Na powierzchni 1.200 m kw. żyło 6.500 kur. To, po ile metrów musi przypadać na kurę, określają przepisy. Wszystko dla zapewnienia zwierzętom dobrostanu. Nioski miały gniazda, grzędy i przede wszystkim ogromny wybieg. Chodziły sobie i dziobały, miały też tace ze żwirem, który poprawiał trawienie. Dostawały trawę i koniczynę, żeby nie zabrakło im  witamin i substancji odżywczych.

– Oj, było przy tym sporo pracy – wspomina Kraska. - W jednym czy dwóch cyklach hodowlanych mieliśmy kury na jajka zarodowe, czyli takie, które trafiały do wylęgarni, dając początek kolejnym pokoleniom.

 Ale, żeby to było możliwe, w stadzie musiały pojawić się koguty. I tak na fermie w Szynkielewie na 6 tysięcy kur niosek było około 500 samców. Sposób, w jaki koguty ustalały, kto tu rządzi, czyli hierarchię, był zaskakujący. Walczyły i to nie na żarty. Zwycięzca miał pierwszeństwo w amorach. Inne koguty otaczały stado kur, liczące po około kilkadziesiąt sztuk, a szef zostawał z paniami „oko w oko”. W kolejce „ustawiali” się jego zastępcy…

Jajka zniesione przez tak „zaopiekowane” kury od razu trafiały do inkubatorów wylęgarni, gdzie po trzech tygodniach wykluwały się pisklęta.

Z jajek na mięso

Po pożarze Robert Kraska zmienił produkcję. Przerzucił się z produkcji jajek na produkcję mięsną. Zaczął hodować brojlery, czyli kury typowo mięsne. Brojlery to kury charakteryzujące się dużymi przyrostami masy.

Również w tym przypadku wszystko zaczyna się od kurcząt. Na fermę jednodniowe pisklęta przywozi specjalna ciężarówka z klimatyzacją. Maluchy muszą mieć ciepło. Dopiero co się wykluły, a każde waży raptem 42 gramy. Tu rosną jak na drożdżach, by po 6 tygodniach osiągnąć przeciętną wagę w granicach 2 kg 80 dekagramów. Żeby nie było im za ciasno, po 5 tygodniach około

6.000 kur ze stada „idzie na rynek”. Robi się wtedy luźniej w stadzie, ptaki mają więcej miejsca pod dachem.

W całym cyklu produkcyjnym kury zjadają 90 ton paszy.

- To pełnoporcjowa pasza z wytwórni, czyli taka, do której ja już nic nie dodaję – wyjaśnia hodowca. – Kury mają podawaną wodę na specjalnej linii pojenia. To metoda kropelkowa. Woda zbiera się na specjalnym smoczku, z którego kura ją pobiera. Nie ma tu niemal żadnych strat wody.

„Ślepy” jak kura

Skąd malutki kurczak wie, gdzie może ugasić pragnienie? Kury posiadają wyjątkowo rozwinięty system wzrokowy. Mają one więcej receptorów światła w swoich oczach niż ludzie, co pozwala im widzieć w szerszym spektrum światło. Kury mają również zdolność do postrzegania ruchu na znacznie wyższym poziomie niż ludzie. To sprawia, że są bardzo czujne na zmiany w swoim otoczeniu.

- One widzą na tym smoczku zbierającą się wodę, której my nie mamy szans zobaczyć – opowiada pan Robert. - Spostrzega kroplę i ją dziobie. Taki system jest bardzo wydajny. W poprzednim mieliśmy poidła przelewowe. Zbudowane z systemu rur z nacięciami. Woda nimi cały czas płynęła. To generowało straty wody.

Automatyzacja na fermie znacznie ułatwia pracę hodowcom. Pasza magazynowana jest w 3 silosach o pojemności 10 ton. Gdy kurczęta wszystko zjedzą, włącza się czujnik światła i sygnał idzie do silosa. Z niego pasza trafia do koszy, skąd dalej rozprowadzana jest do karmników. Przez pierwsze dni, żeby kurczęta miały lepszy dostęp do jedzenia, pasza rozsypywana jest na rozłożony na podłodze papier.

Na fermie zamontowane są też nagrzewnice do ogrzewania kurnika ze spalaniem zewnętrznym. To system ekologiczny.
 - Nie wykorzystuję do opalania węgla czy miału, co robiłem jeszcze do zeszłego roku – dodaje hodowca. – Kurczęta muszą mieć wysoką temperaturę 35 stopni Celsjusza.

Dlaczego?

– Kurczęta mają na początku sam puch, muszą mieć ciepło do czasu, gdy nie obrosną piórkami. Sukcesywnie co drugi dzień zmniejszam ją o jeden, dwa stopnie, żeby po 4 tygodniach dojść do 21. 

Przyszła kura do doktora...

Na teren fermy nie może sobie wchodzić, kto chce. To nie jest bezpieczne dla ptaków, które narażone są na wiele chorobotwórczych drobnoustrojów. A można je wnieść na ubraniu czy obuwiu.

- Kiedyś nikt nie słyszał o ptasiej grypie, dzisiaj jest to realne zagrożenie dla stada – wyjaśnia hodowca. - A bywa, że kury chorują. Ja antybiotyków używam tylko, gdy są konieczne, żeby wyleczyć ptaki, gdy mają jakąś infekcję. Ale są hodowcy, którzy robią to „w razie czego”, żeby dmuchać na zimne.

W pierwszych dniach życia kurczęta mogą mieć kłopot z wchłonięciem pozostałości kuli żółtkowej, którą się karmią będąc w jajku. Ona w ciągu doby po wykluciu powinna zniknąć. Gdy zostaje, kurczak zaczyna chorować. Powstały stan zapalny wymaga ingerencji i leczenia. Wiele z kurcząt może wtedy paść. Według tak zwanej karty producenta i programów żywieniowych, do 3 procent ptaków nie przeżyje cyklu hodowlanego.

-  U mnie jest ona w granicach półtora do dwóch procent – dodaje pan Robert. - Padnięte ptaki odbiera firma utylizacyjna. Dawniej z martwych zwierząt robiono mączkę mięsno-kostną i dodawano do paszy, żeby wzbogacić ją w białko. W latach 90. zakazano tego. Teraz w paszy jest białko sojowe.

Sygnałem dla hodowcy, że w stadzie dzieje się coś niepokojącego, jest spadające zużycie wody.

- Ja prowadzę taką ewidencję – dodaje Kraska. – Co dwie godziny zapisuję zmiany dotyczące zużycia wody. To najlepszy wskaźnik, co się dzieje w stadzie. Jeżeli ptaki mniej piją, może to być zwiastunem kłopotów. Z taką wiedzą mam czas na szybką reakcję.

Dużo piją, jedzą i szybko rosną

W końcowej fazie cyklu hodowlanego stado wypija 6 tysięcy litrów wody na dobę. Brojlery to mięsna odmiana kury, które bardzo szybko przybierają na wadze.

- Ja hoduję rasę „Ros 308”. To dobre, wytrzymałe ptaki – dodaje Kraska. -  Nie mam z nimi problemów, a one nie mają również kłopotów z chodzeniem z powodu dużych przyrostów masy. Jeżeli jest z tym kłopot, to znaczy, że kura choruje.

Czas to pieniądz. Dlatego w drodze „ulepszania” gatunku skraca się okres hodowli. To już praca dla genetyków, którzy modyfikują DNA rasy, uwzględniając cel hodowlany zwierząt, w zależności, czy przychodzą na świat, żeby znosić jajka, czy trafiać od razu na stół.

- Gdy zaczynaliśmy w 1995 roku, to cykl produkcyjny brojlerów trwał około 8 tygodni – mówi hodowca. -  Teraz kury są na fermie przez 6 tygodni. Tak szybki wzrost to kwestie genetyczne. One mają w genach zapisany taki szybki przyrost masy. Rośnie im większa pierś, bo ludzie najbardziej lubią tę część kurczaka - czyli filet.

W przypadku brojlerów w stadzie są zarówno kury, jak i koguty. Samce oczywiście są nieco większe.

Bez wentylacji ani rusz...

W procesie hodowli bardzo ważny jest system wentylacyjny, zwłaszcza latem.

- Niestety, znam przypadek, gdy po burzy w jednym z kurników znajomego wentylacja przestała działać. Nie zauważył tego i rano znalazł 20.000 martwych ptaków – opowiada Kraska. – Kury się udusiły. Żeby tak się stało, wystarczy od 20 do 30 minut bez świeżego powietrza. Ferma to zamknięta powierzchnia. Musi być stale wentylowana.

Przed takimi sytuacjami Kraska się zabezpieczył. Na jego fermie w Szynkielewie są dwa agregaty prądotwórcze, które załączają się w ciągu minuty w przypadku braku prądu w sieci.

Wieś to nie zapach fiołków

Bywa, że mieszkanie w sąsiedztwie kurzych ferm jest uciążliwe.

- Nasza pierwsza ferma została wybudowana pod koniec lat siedemdziesiątych. Sąsiedzi mieli zatem wiedzę o tym, gdzie się osiedlają. Nowi też mają świadomość, że przeprowadzają się na wieś, a na wsi śmierdzi albo się kurzy. Taka specyfika.

Głupia jak kura?
Nic bardziej mylnego, bo kury się uczą. Ferma radnego działa w cyklu świetlnym. Kury mają dzień i noc regulowane przez ustawienie oświetlenia. Przez pierwsze trzy doby kurczętom nie wyłącza się światła, żeby się zaaklimatyzowały i miały stały dostęp do paszy i wody. Potem wyłącza się światło na dwie godziny i wydłuża stopniowo ten czas do maksymalnie 7 godzin. 

- Kury szybko przyzwyczajają się do takiego systemu i już po  kilku dniach o 21.30 szykują się do snu. Pół godziny przed wyłączeniem świateł siadają, łączą się w grupy, milkną i przygotowują się do snu. Znacznie spada wtedy aktywność w kurniku – opowiada hodowca.

Wszystko pod kontrolą

 Do kurnika wchodzi trzy razy dziennie. Sprawdza wtedy, czy paszociąg dobrze działa, czy z kurami nie dzieje się nic złego.

- Oczywiście mam jeszcze alarm w telefonie, który załącza mi się w sytuacjach kryzysowych – opowiada pan Robert. - Jestem natychmiast informowany o kłopotach, ewentualnym braku prądu, za dużym wzroście lub spadku temperatury.

 Każda taka awaria może mieć ogromne konsekwencje i pociągnąć za sobą straty. Koszt produkcji jednego cyklu hodowlanego to 300.000 zł. 6 cykli w roku daje już 1.800.000 zł.

Dlatego ferma musi chodzić jak w zegarku. Nic nie może się przedłużyć. 6 tygodni i ani dnia dłużej. Każda kolejna doba to straty. Kury pod koniec tego okresu już naprawdę dużo jedzą. W piątym tygodniu do 4 ton paszy dziennie.

- A wiadomo, nie robię tego hobbystycznie. To nasz rodzinny biznes – dodaje hodowca.

Ktoś musi to posprzątać

Koniec cyklu to czas na porządki. Okoliczni rolnicy zabierają wtedy „pomiot” - czyli ściółkę z odchodami i w zamian dają hodowcy słomę. Nawóz trafia na pola i użyźnia glebę.

- Potem przyjeżdża firma, która cały kurnik, poidła i paszociąg myje wodą z lekką pianą – mówi pan Robert. - To jeden dzień pracy. Potem już sam wysypuję wapno.

Kolejny dzień pracy to spryskiwanie całej fermy środkami antybakteryjnymi. Potem rozkładana jest słoma w kurniku. Tak przygotowane pomieszczenie zostaje jeszcze zagazowane specjalnymi środkami. Po 12 godzinach ferma jest wietrzona i można włączyć ogrzewanie.

-  Z dnia na dzień tego się nie zrobi, po takich zabiegach, zwłaszcza zimą, jest w kurniku około 5 stopni – wyjaśnia Kraska. - A musimy osiągnąć temperaturę 35 stopni. Zaczynamy więc trzy dni wcześniej, osiągając 15 stopni, potem 25 i tuż przed wpuszczeniem kurcząt 35 stopni.

Kurczęta przyjeżdżają w skrzynkach po 100 sztuk. Zanim trafią na ściółkę, są zaszczepione.

- Robi to weterynarz, który rozpryskuje na ptaki szczepionkę. W trakcie zabiegu jest maksymalne oświetlenie. Kurczęta szeroko otwierają wtedy oczy, a preparat wchłaniany jest przez spojówki.

Lekarz ustala też kartę podawania środków wzmacniających do wody, witamin na wzmocnienie kości. Do wody dodaje jeszcze tak zwane biostartery ziołowe, które wzmacniają maluchy. Od 3. tygodnia podawane są do picia mieszanki kwasów, żeby lepiej trawiły.