Marcinowi udało się przekuć, rozwijaną przez lata, żeglarską pasję na zawód. Jest żeglarzem na pełny etat. Pierwsze kroki w żeglarstwie zaczął stawiać, gdy miał 16 lat. Rodzice zapisali go na obóz organizowany przez PTTK w Pabianicach.

- Pływaliśmy wtedy na mazurskich jeziorach – opowiada Marcin. - Przez lata jeździłem na te obozy jako uczestnik. Godzinami ćwiczyliśmy manewry i przygotowywaliśmy się do egzaminu, żeby zdobyć patent żeglarza jachtowego. Gdy miałem osiemnaście lat, zostałem członkiem obozowej kadry. Następne 10 sezonów pracowałem w dużej mazurskiej firmie, organizującej rejsy dla młodzieży.

Po jeziorach przyszedł czas na morze. Tutaj, żeby żeglować i wypływać w dalsze rejsy, trzeba zdać kolejny egzamin na patent jachtowego sternika morskiego.

- To już takie proste nie było – opowiada pabianiczanin. - Przed przystąpieniem do egzaminu trzeba wypływać co najmniej 200 godzin w rejsach morskich.

Dopiął swego. Mieszkaniec miejscowości w środku Polski, bez dostępu do większej wody, Marcin Cybulski zdobył stopień jachtowego sternika morskiego i pływa po morzach od ośmiu lat. Ma też stopień młodszego instruktora żeglarstwa. Kilka sezonów pracował jako instruktor żeglarstwa w Jastarni. Przez trzy sezony szkolił przyszłych żeglarzy i sterników.

Najważniejsze to robić, co się lubi

Jeszcze w czasie studiów szukał pomysłu na siebie. Najczęściej szukał wakacyjnych zajęć i dorywczych prac związanych z żeglarstwem.

- Próbowałem sił w wielu zawodach. Pracowałem na eventach jako animator, w ośrodkach wypoczynkowych, w sklepach sportowych, na budowach. Ukończyłem też geografię na Uniwersytecie Łódzkim, ale nigdy nie chciałem być nauczycielem. Zawsze wracałem do żeglarstwa – opowiada. - Trzeba było więc odpowiedzieć sobie na pytanie, co chcę robić w życiu, co wychodzi mi najlepiej. Uznałem, że żeglarstwo.

Pabianiczanin postawił więc wszystko na jedną kartę i zaczął szukać pracy na pełen etat. Żeby te marzenia mogły się w pełni ziścić, zaplanował przeprowadzkę do Trójmiasta.

- Udało się – dodaje. - Już od dwóch lat mieszkam w Gdyni z żoną i półtoraroczną córeczką. Najpierw znalazłem pracę na chwilę, żeby w ogóle się przeprowadzić.

Teraz ma już cały etat i to w pabianickiej firmie, która ma łodzie nad naszym morzem. Marcin pływa z turystami i zajmuje się łódkami przez cały rok. W listopadzie, kiedy kończy się sezon, łodzie trzeba wyciągnąć z wody, zabezpieczyć i przygotować na nowy sezon. Ten zaczyna się w kwietniu, ale już wiosną, na początku marca zaczyna się ruch przy łodziach.

Jeziora czy morze?

- Nie powiedziałbym, że gdzieś pływa się lepiej. Żeglowanie po jeziorach i morzu się uzupełnia, jedno i drugie jest ważne – dodaje Marcin. - A tak pół żartem, pół serio, jak mawia mój kolega: „po jeziorach pływają chłopcy, po morzu mężczyźni”. Coś w tym jest, ale nie chciałbym nikogo urazić. Najlepiej jest pływać po jeziorach i po morzach, i to w takiej kolejności. Ważna jest różnorodność.

Najważniejsze rejsy i największe przygody…

- To te z ostatnich lat. W 2017 roku brałem udział w tygodniowym rejsie z Gdańska do Niemiec. Był wtedy grudzień. Wszystko odbywało się w ramach przygotowań jachtu, którym kapitan miał płynąć solo dookoła świata. To był regatowy, aluminiowy jacht z lat 80. Pomagałem przy jego renowacji w Jastarni i tak poznałem załogę, z którą wybrałem się w ten rejs.

Jacht był w trakcie przygotowań, nie wszystko dobrze w nim działało.

- Dlatego mieliśmy po drodze kilka awarii żagli – dodaje Marcin. - Wyciągaliśmy je z wody, co przy grudniowej pogodzie było sporym wyzwaniem. Aura była kapryśna, padał śnieg, płynęliśmy we mgle i przy 15 stopniach Celsjusza na Kanale Kilońskim. Było wszystko: mróz, wilgoć, słońce i deszcz, ale to w żeglarstwie jest normalne. Latem też bywa, że trzeba założyć czapkę i rękawiczki na morzu.

Oj, było groźnie. W czasie tego rejsu Marcin przeżył niebezpieczną „przygodę”.

- Spadły nam duże żagle. Była noc i bardzo zła pogoda – opowiada. - Poszedłem trochę na żywioł, nie posłuchałem kapitana. Złapałem ogromny żagiel, kilka razy większy ode mnie i próbowałem go objąć. Niestety, przyszedł silny podmuch wiatru i przesunął mnie z żaglem o kilka ładnych metrów. W ostatniej chwili go puściłem i upadłem na pokład. Przy mocniejszym podmuchu mogłem wylądować za burtą.

Na szczęście, nic się nie stało.

- Takie wypadnięcie za burtę to trudna sytuacja również dla kapitana, który jest odpowiedzialny za załogę. Woda miała wtedy góra 4 stopnie. Przy takiej temperaturze można wytrzymać godzinę, dwie, zależy od ubrań, predyspozycji. To bardzo niebezpieczna sytuacja – dodaje żeglarz. - To był mój błąd, nie poczekałem na kolegę, zadziałała adrenalina, poszedłem na żywioł. Miałem szczęście i cała akcja zakończyła się cierpkimi słowami kapitana.

Najdłuższy rejs

To ten przez Atlantyk z Gibraltaru na Grenadę, który trwał niemal półtora miesiąca.

- Był spełnieniem moich marzeń - opowiada pabianiczanin. - Płynąłem w czteroosobowej załodze jako pierwszy oficer na katamaranie. Musieliśmy go dostarczyć z Europy na Karaiby. Płynął z Chorwacji przez Gibraltar, gdzie ja wsiadłem.

Pabianiczanin na pokładzie spędził półtora miesiąca, żeglując na Karaiby przez Wyspy Kanaryjskie i Wyspy Zielonego Przylądka. Pogoda dopisała.

- Nie było mocniejszych wiatrów – opowiada Marcin. - Żeglowaliśmy bezpiecznie i jednostajnie. Pełniliśmy wachty po 3 godziny, z przerwami co 6 godzin. Kapitan nie był w systemie wachtowym. Tak płynęliśmy w dzień i w nocy, często na autopilocie.

Trzeba było jednak obserwować, dokąd płynie katamaran.

- To było dosyć męczące, ale system wachtowy był tak skonstruowany, że wachty się przesuwały. Codziennie miałem je o innej godzinie. A co 3 dni była 15-godzinna przerwa, tak zwany „dzień dziecka”. Jedną noc na trzy dni spaliśmy normalnie.

Na morzu czasem załogantów dopada nuda, często dokucza tęsknota za bliskimi.

- Mogliśmy wysyłać jedynie maile i to o określonej porze dnia – opowiada Marcin. - Nie było możliwości rozmowy. Pod koniec rejsu poprosiłem narzeczoną o prasówkę, żeby mieć pojęcie, co się dzieje w kraju i na świecie.

Na pokładzie nie ma się nawet jak pokłócić.

- Nigdzie stamtąd nie uciekniesz – dodaje z uśmiechem żeglarz. - Trzeba mieć to na uwadze i po prostu odpuszczać. Ale każdy z nas miał swoją kabinę, swój kąt, gdzie można było ochłonąć.

Sposoby na nudę…

- Na łodzi dużo się czyta, ogląda filmy wcześniej przygotowane na laptopie – mówi pasjonat. - Kapitana tego rejsu poznałem tydzień przed wyprawą. Gdy zapytałem, jak się przygotować mentalnie, co ze sobą zabrać, odpowiedział, żebym umiał zająć się sobą i nie truł… Kapitan też był zmęczony. Pomiędzy sezonami czasem ma się dosyć ludzi. Jego zadaniem jest odstawienie jachtu na miejsce i dbanie o bezpieczeństwo załogi, a nie jej zabawianie.

Jedli jak w domu

- Członkiem załogi była dziewczyna ze sporym doświadczeniem w takich rejsach – opowiada pabianiczanin. – Wiedziała, co i ile zabrać na pokład, w jakiej ilości i jakie produkty kupić. Gotowała, ale my też pomagaliśmy w kuchni.

Katamaran jest dużą, dobrze wyposażoną jednostką, jest tam kuchnia, piekarnik. Piekli więc chleby i ciasta. W czasie rejsu udało się im złowić tylko jedną, małą rybkę – taki to był niewędkarski rejs.

Zdarzało się nieoczekiwane towarzystwo.

- Na początku atrakcją były delfiny. Pływały wokół jachtu, bo dla nich to też jest zabawa, urozmaicenie. Coś się działo. Widziałem kilka żółwi morskich i ławice latających ryb, które lądowały na pokładzie, a my musieliśmy je później sprzątać. Spotkaliśmy też wieloryba, płynął i krążył wokół nas. Chował się jednak przed aparatami, dobrych zdjęć nie udało się zrobić.

Nie wszyscy dali radę

- Na początku członkami załogi były dwie dziewczyny. Raptem po trzech dniach jedna z nich wyszła na pokład i oznajmiła, że ma dosyć, że jednak nie da rady – opowiada Marcin.

Wysiadła na Wyspach Kanaryjskich, a kapitan musiał szybko szukać zastępstwa. Tak dołączył do nich emerytowany górnik. Mieli wymianę załogantki na załoganta.

- Nie znałem wcześniej nikogo z nich. Kapitan miał dziewczynę, a my w dwóch byliśmy z polecenia. Ja byłem częścią półzawodowej załogi – mówi pabianiczanin.

Za ten rejs Marcin nie dostał wynagrodzenia, ale nie musiał też za nic płacić, za przeloty, utrzymanie, powrót z Karaibów. Został barterowo wynagrodzony. Ale ma doświadczenie i godziny wypływane na morzu. Do tej przygody niewiele dołożył.

- Jednak drugi raz wypłynąłbym w taki rejs inną łódką, bardziej sportową, gdzie płynie się krócej, ale więcej się dzieje na pokładzie – dodaje Marcin.

Jego zdaniem katamaran to trochę taki autobus na wodzie z dwoma żaglami, stabilny i nie za szybki. Wielkiego wyczynu żeglarskiego nie było. Podczas żeglugi w wolnym czasie życie można było sobie trzy razy przemyśleć.

Płynęli tak od 6 listopada do 17 grudnia 2022 roku.

Przed świętami wylądowali na Karaibach. Ogarnęli jacht, a potem zaczęli życie lądowe. Zorganizowali sobie busa z przewodnikiem i zwiedzili Grenadę.

- Na lądzie panowała wszechobecna wilgoć i upały, ale można było to jakoś przeboleć. Piękne widoki, wodospady, plaże wynagradzały te niedogodności – opowiada żeglarz. – Chętnie bym tam wrócił.

Nie ma na nią złotego środka

Choroba morska dopada każdego żeglarza. Pabianiczanina również nie ominęła. Do tej pory lekko odczuwa jej objawy, gdy bardzo wieje na wodzie.

- Na pierwszym morskim rejsie przeżyłem taką dość poważną -wspomina. – Płynęliśmy w trudnych warunkach przy 6-7 stopniach Beauforta i dwumetrowych falach. To był rejs z Gdańska do Szwecji. Choroba morska złapała go i trzymała przez 30 godzin. Nie był w stanie nic zrobić, nawet się napić. Popełnił też poważny błąd, bo schował się w kajucie.

- Trzymałem wachtę w nocy, zacząłem się źle czuć i kolega zaproponował, że ją za mnie dokończy – opowiada Marcin. –

Zgodziłem się i schowałem w kajucie. To bardzo pogorszyło mój stan. Przy chorobie morskiej nie można nic gorszego zrobić.

A jak się bronić?

– Trzeba zostać na pokładzie i patrzeć na horyzont – radzi żeglarz. – To kwestia błędnika. Po pewnym czasie na morzu można się zaaklimatyzować, przyzwyczaić. Ja pływam tyle lat, że już objawy szybko mi przechodzą. Ale to też zależy od indywidualnych predyspozycji.

Co w tym żeglowaniu jest takiego wyjątkowego?

- Poczucie przestrzeni, wolności – odpowiada Marcin. - Ja już bez wiatru nie potrafię żyć, uwielbiam, jak mnie owiewa. I te widoki, piękny horyzont, zachody i wschody słońca.

To też bardzo odpowiedzialne zajęcie.

- W czasie rejsu odpowiadam za jacht i całą załogę – dodaje pabianiczanin. - Satysfakcję daje też świadomość, że potrafię to zrobić. A sporo jest pracy i wielka odpowiedzialność za jednostkę i życie ludzi. Przed rejsem trzeba wszystko zaplanować, wiedzieć gdzie, kiedy, którędy, ile czasu przeczekać, w odpowiednim czasie wypłynąć, kiedy zrzucić żagle, kiedy je postawić. Należy też obserwować, jak zachowuje się załoga. Wyczuwać, kto w jakiej jest formie. Nie samymi żaglami żeglarze żyją, przy okazji też zwiedzamy, zawijamy do różnych portów w ciekawych miejscach i oglądamy cuda świata.