Wszystko zaczęło się w 1982 roku przy ul. Gwardii Ludowej 9. Wtedy w niewielkim sklepie można było kupić paszę, nasiona, zboże i produkty spożywcze.

- To była działalność rolno-spożywcza – opowiada pan Kazimierz Pacześ, który otworzył sklep i prowadził go przez lata razem z żoną. – Sprzedawaliśmy, co się dało.

Na początku lat 90. rodzinny biznes małżonkowie przenieśli do większego lokalu przy ul. św. Jana 14, gdzie sklep działa do dzisiaj.

Jak zmieniała się sytuacja w handlu na przestrzeni tych lat?

- Teraz jest to zdecydowanie łatwiejsze, bo nie ma żadnych problemów z zaopatrzeniem – opowiada pan Kazimierz. - Pamiętam czasy, gdy po paluszki jeździłem do Kalisza, a po wyroby czekoladopodobne do Wołomina. Po majonez jeździłem do Kępna, do Piaseczna po „Ptasie mleczko”. Po lizaki na giełdę do Wrocławia. Większość produktów kupowaliśmy na giełdach w Warszawie i nie wystarczyło tam pojechać, bywało, że staliśmy po towar dwa, trzy dni w gigantycznych kolejkach. Cieszyliśmy się, jak w ogóle coś dostaliśmy.

W Łodzi handlowcy zaopatrywali się w towar na giełdzie przy ul. Zjazdowej.

- Wypatrywaliśmy załadowanych samochodów i walczyliśmy o produkty - opowiada Pacześ. - A czasy były kiepskie. Zwykłą nyską się jeździło i wracało do Pabianic samochodem wypełnionym po brzegi…

Wysiłek się opłacał.

- Potrafiłem przywieźć dwa tysiące czekolad, które rozchodziły się w ciągu dwóch tygodni – opowiada pan Kazimierz. - Wtedy sprzedawało się wszystko. Problem był z zaopatrzeniem, kłopotów ze zbytem nie było. Sklep był otwarty od dziewiątej rano do siedemnastej. Pracowaliśmy też w soboty. Gdy przyjeżdżałem w sobotę o dziewiątej, to przed sklepem stała już kolejka, czasem po dwadzieścia osób.

Wierni klienci to dźwignia handlu
- Mamy takich sporo - opowiadają właściciele sklepu. – Przez te wszystkie lata przychodzili i nadal robią u nas zakupy. Potem dołączyły ich dzieci i wnuki, to już kolejne pokolenia.
Sklep to też miejsce spotkań towarzyskich.

- Kiedyś już proponowałem klientkom, czy ławeczki im na ulicę nie wystawić - opowiada pan Grzegorz. - Potrafią przyjść dwie panie, które mieszkają w jednej kamienicy, stać przed sklepem i gadać bez końca. To takie spotkania sąsiedzkie, przed sklepem.

Niby miasto, ale jest jak na wsi.

- Znamy się z klientami - dodaje pan Grzegorz. - Wchodzą do sklepu i ja już wiem, co i kto będzie kupował. To, co zwykle…

A zazwyczaj to zakupy śniadaniowe.

- Niestety u nas to podstawa, bułka i coś do niej, na śniadanie, a przy kasie dziesięć złotych do zapłaty - opowiada handlowiec. - Nadrabiamy ilościami. Zakupy po sto złotych to rzadkość, na takie ludzie jeżdżą do marketów.

Klienci z biegiem czasu też zaczęli być bardziej wybredni.

- Dawniej wyboru nie było. Mieliśmy chleb z dwóch, trzech piekarni i wszystkim smakował, a teraz…? To do nas pukają piekarnie, żeby towar sprzedać - opowiada Pacześ. – Ciasta przywożą z Kielc, są piekarnie z Głowna, Widawy. Jak im się to opłaca, nie wiem…

A klienci kręcą nosem…

- Chleb za niski, za wysoki, za bardzo wypieczony, jedna bułka za mała, a ta przygnieciona – dodaje właściciel sklepu. - W tej chwili klient jest kapryśny. Dopytują o coraz to nowsze smaki jogurtów, nowe wędliny.

Nie dogodzisz Kowalskiemu

- Kiedyś przywoziłem droższą szynkę wiejską, to usłyszałem, a przywiózłbyś coś tańszego, bo takie swojskie to musi swoje kosztować – opowiada pan Grzegorz. – Kupiłem więc tańszą. Okazała się za tania.

„Coś musi być z nią nie tak” - z podejrzeniem mówili klienci.

- W marketach są tanie mandarynki - załatw takie, prosili klienci – opowiada właściciel. - No to załatwiłem, tańsze i takie porządniejsze, droższe. Przywiozłem, wystawiłem. Drogie mandarynki sprzedały się na pniu, tanie zostały…

„Słuchaj, jak będę chciał coś taniego i niedobrego, to ja wiem, gdzie są markety” – powtarzali niektórzy.

Dobrobyt nam „zaszkodził”

- Jak nie ma, to smakuje wszystko, ale jak jest za dużo, to wybrzydzają – dodaje pan Grzegorz. - Teraz trzeba klientowi dogodzić. Chyba wolałbym jeździć tym lichszym samochodem i po giełdach biegać za towarem, być w mniejszym lokalu, ale sprzedawać takie ilości jak dawniej. Teraz rynek jest mocno przesycony….

Brakuje też ludzi do pracy.

- Przychodzą, popracują i już po dwóch, trzech dniach chcą pieniędzy. Jak dam, to nie wracają – opowiada pan Kazimierz.

Branża spożywcza to ciężki kawałek chleba.

- Jedna z gorszych – dodaje pan Grzegorz. - Czasem lepiej handlować cegłą, przywiezie się taką, położy na placu i leży. U nas przywiezie się za dużo towaru, to zostanie, weźmie się mniej, braknie. Codziennie trzeba jeździć po produkty, a rynek jest niestabilny.

Ceny poszły w ostatnich tygodniach koszmarnie do góry.

- Najmocniej drożeje mięso, wędliny i pieczywo – wylicza pan Grzegorz. - A to artykuł, który trzeba kupować codziennie.