Gdy 22 czerwca 1961 roku na porodówce przy ulicy Szpitalnej położna wymierzyła jej powitalnego klapsa, dziewczynka ważyła niemal cztery kilogramy. Tydzień później, gdy w ramionach mamy jechała ze szpitala do domu, była o prawie ćwierć kilo cięższa. Jeszcze szybciej niż na wadze rosła ku niebu. „Z takim wzrostem i taką wolą walki musiała zostać koszykarką. I to najlepszą” – szesnaście lat później zauważy trener Henryk Langierowicz, któremu Małgorzata Kozera-Gliszczyńska zawdzięczała sportową karierę na parkietach Europy.

***

Rosła w rodzinie śmiało mogącej służyć za wzorzec proletariackich Pabianic: matka tkaczka, ojciec ślusarz plus dwoje dzieci i książeczka mieszkaniowa PKO. Mama pracowała w starych Tkaninach Technicznych przy ulicy Warszawskiej, tato w Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjno-Budowlanych. Dachu nad głową użyczali Kozerom dziadkowie, w przedwojennym domu przy Partyzanckiej 109, dwa kroki od Maślanej (Sikorskiego).

Gdy Gosia była szykowana do chrztu, po mieszkaniu już biegała półtoraroczna Basia.

„Ponoć nie tryskałam radością z powodu pojawienia się na świecie mojej siostry” – opowiada Barbara Ignatowska, z domu Kozera. „Gosia przeraźliwie płakała. Mama mówiła, że próbowałam ją uciszyć, wciskając do buzi smoczek. Daremnie. Raz ponoć krzyknęłam: Uspokój się, cholero! Czy coś w tym rodzaju”. Barbara nie pamięta, skąd Basia mogła znać to brzydkie słowo. „Pewnie z podwórka” – domyśla się. Gdy obie siostry przerosły blat kuchennego stołu, stały się nierozłączne. W dużym domu dziadków przy Partyzanckiej mieszkało kilka rodzin, na podwórzu uwijało się siedmioro dzieciaków. Kozerówny miały z kim grać w klasy i podchody, wdrapywać się na drzewa albo ganiać do upadłego. Dziewczyny i chłopaki wołali na nie „Kozy”, bo jak inaczej przezwać Kozerówny. Basia i Gosia nie obrażały się.

Gdy na gruzach dziadkowego domu pojawiła się fabryczna hala, a obok pachnąca świeżym asfaltem krańcówka miejskich autobusów, rodzina Kozerów dostała klucze do mieszkania na Bugaju. Jakiś czas potem wprowadziła się do czteropiętrowego płytowca przy Brackiej 3. Dziewczynki miały wreszcie swój pokój, a mama więcej czasu dla córek, bo wcześnie przeszła na rentę.

W przedszkolu Gosia przerosła dzieci o głowę. Wzrost niechybnie dziedziczyła po rodzicach, bo mama mierzyła sto siedemdziesiąt siedem centymetrów, a tata sto osiemdziesiąt cztery. Rodzice wymyślili sobie, że nad wyraz wysoka córka pomaszeruje do podstawówki rok wcześniej, razem ze starszą siostrą, Basią. W Szkole Podstawowej nr 10 przy ulicy Warszawskiej, tej po sąsiedzku z kościołem św. Floriana, lekko nie było. Nauczyciele zarządzili test sprawności. Dali Gosi piłeczkę palantową i pokazali duży drewniany kosz na podłodze. Gosia nie trafiła. Za drugim razem też. Do pierwszej klasy poszła tylko Basia.

Młodsza córka rosła i rosła, a rodzice martwili się. Za namową znajomych poszli po radę do doktora Jana Bernera, lekarza szpitalnego i sportowego. Doktor obejrzał bardzo wysoką dziewczynkę, pieczołowicie zbadał i stanowczo odradził kurację hormonalną. „Jest zdrowa” – orzekł. Siódmą klasę podstawówki Kozerówna powitała w świeżo oddanej do użytku „tysiąclatce”, Szkole Podstawowej numer 17 przy ulicy Warszawskiej. Wychowawczynią była polonistka, Stanisława Gaś. „Najgorzej radziłam sobie na lekcjach śpiewu, a najlepiej na lekcjach WF-u” – kilkanaście lat później Gosia zwierzy się dziennikarce prasowej.

Gdy uczennica Kozera mierzyła sto osiemdziesiąt trzy centymetry, nauczycielka WF-u zaprowadziła ją do trenerów koszykarek. To była mądra decyzja. Rodzice zgodzili się posyłać córkę na treningi w międzyszkolnym klubie sportowym. Zajęcia prowadził Andrzej Graczykowski do spółki z Jerzym Sroką. To oni uczyli Gosię biegać, chwytać piłkę, podawać koleżankom i wrzucać do kosza. Trafiała. Dziewczyna harowała trzy razy w tygodniu bez słowa skargi na swój koszykarski los.

Trener Sroka uważnie ją obserwował. Wkrótce doszedł do wniosku, że choć Kozerówna jest najmłodsza w grupie, to powinna grać wśród znacznie starszych koszykarek. Choćby dlatego, by ktoś mógł jej sprostać w walce pod koszem. Dzięki tej diagnozie Gosia dostała się pod skrzydła trenerów najstarszej grupy zawodniczek: Henryka Langierowicza i Wiesława Wincka. Po pierwszym treningu rozpłakała się. „Pamiętam, że krzyknąłem na nią, bo za wolno wracała pod swój kosz” – wspominał trener Langierowicz. „Musiała się jeszcze bardzo dużo nauczyć”. Starsze koszykarki przyjęły Gosię chłodno. „Była sprawna fizycznie, dość szybko biegała” – wspomina Danuta Koralewska, koszykarka z tamtej drużyny. „Traktowałyśmy ją trochę inaczej, niekiedy matkując jej, bo Gosia była najmłodsza z nas. O jakieś cztery lata młodsza. Trenowałyśmy codziennie i to dwa razy po parę godzin, lecz wielkie przyjaźnie się z tego nie nawiązały. Po treningu każda z nas szła w swoją stronę. Pamiętam, że Małgosia kumplowała się z „Ciapą”, Teresą Ciechulską.

Na treningach niższa od Kozery Danka Koralewska często obrywała łokciem koleżanki. Zazwyczaj pod oko. Bolało. „Bo ona zawzięcie broniła piłki, a ja zawzięcie próbowałam jej piłkę odebrać” – tłumaczy Danka. „Gosia była świetną zawodniczką, bardzo przydatną naszej drużynie”. Miała zaledwie trzynaście lat, gdy w 1974 roku trener Langierowicz posłał ją na boisko w drugoligowym meczu pabianickiego Włókniarza z Czarnymi Szczecin. Walczyła z rywalkami dwa razy starszymi od niej. Była jeszcze ciut nieporadna pod koszem, jeszcze nie nadążała wrócić pod własną tablicę, po parkiecie poruszała się sztywna jak wieża z parkowej szachownicy. Ale gdy trzymała piłkę wysoko nad głową, żadna rywalka jej nie podskoczyła. „Udany debiut koszykarskiego dziecka. Co wyrośnie z Kozery?” – nazajutrz pisał „Przegląd Sportowy”.

Kibice szybko przestali się podśmiewać, bo Gosia nabierała pewności siebie. Już zdejmowała piłki z naszej tablicy, coraz celniej trafiała, w dobijaniu do kosza rywalek nie miała równej sobie. Na stałe weszła do drugoligowej drużyny Włókniarza, w której grały: Jolanta Bieniek, Krystyna Grajda, Teresa Szymczak, Danuta Koralewska, Elżbieta Kucharska, Elżbieta Kluch, Bożena Kościan, Renata Jabłońska, Ewa Kawalec. Brzydkie kaczątko przeradzało się w rasowego łabędzia.

Dwa lata później w Krakowie juniorki z Pabianic wydarły gospodyniom mistrzostwo Polski, w dogrywce pokonując Hutnika 50:49. Najlepsza na boisku była piętnastoletnia Gosia. Nazajutrz „Dziennik” pisał: „Za doskonałą postawę w decydujących momentach meczu na słowa uznania zasługuje młodziutka reprezentantka Polski, uczestniczka szczecińskich mistrzostw Europy kadetek – Małgorzata Kozera. Obok niej na krakowski sukces najbardziej zapracowały pabianiczanki: Beata Malinowska, Elżbieta Kucharska, Joanna Gałęza, Renata Jabłońska, Jolanta Falecka i Mirosława Okrojek.

***

Po podstawówce Basia i Gosia Kozerówny przyszyły do mundurków czerwone tarcze II Liceum Ogólnokształcącego im. Królowej Jadwigi. Basia nosiła tarczę nieco dłużej, bo Gosia do matury nie podeszła.

„Za dużo było szumu wokół jej sportowych sukcesów. W szkole się to nie podobało” – opowiada siostra. A koleżanka z klasy dodaje: „Gośka miała problemy z nauczycielami i dyrekcją. A to nie chcieli dać jej zgody na wyjazd do Hiszpanii z kadrą narodową juniorek, a to nie pozwalali, by w soboty kończyła lekcje przed terminem wyjazdu całej drużyny na ligowy mecz. Prosiła, przynosiła zaświadczenia z klubu sportowego, płakała. Wreszcie odpuściła”.

Szkoła nie ustąpiła, nawet gdy uczennica Kozerówna przywiozła z Bułgarii srebrny medal mistrzostw Europy juniorek. Prasa pisała: „Szesnastoletnia Małgosia należała do najlepszych zawodniczek srebrnej polskiej drużyny. Niebawem ma bronić barw Polski w mistrzostwach Europy kadetek i juniorek starszych”.

***

Zanim dostała dowód osobisty, już wiedziała, że koszykówka to niepewny chleb. W dodatku bez masła. Z zawodów w Madrycie, Rzymie czy Moskwie Gosia wracała do Pabianic obwieszona medalami, ale bez grosza. Czasami udało się zaoszczędzić dziesięć niemieckich marek z podróżnej diety. W klubie wypłacali głodowe stypendium, a w kadrze narodowej dawali czekolady. Gdyby przytrafiła się kontuzja i, nie daj Boże, koniec sportowej kariery, koszykarka nie miałaby z czego żyć. Stypendium odbiorą, etatu w fabryce na piękne oczy nie dadzą. Dlatego Gosia zapisała się do szkoły położnych. Dwa lata później wraz ze świadectwem odebrała biały czepek. Myślała o złożeniu papierów do studium fizjoterapii, ale wciąż odkładała to na potem, bo ważniejsze były powołania do reprezentacji Polski.

***

Gdy pierwszy polski kosmonauta, Mirosław Hermaszewski, radzieckim statkiem leciał w Kosmos, na ziemi pabianickiej gruchnął skandal. Napisał o tym „Dziennik Popularny” z 1978 roku: „Dowiedzieliśmy się, iż najlepsza koszykarka Włókniarza Pabianice, Małgorzata Kozera, jedna z najbardziej utalentowanych środkowych w Polsce, złożyła podanie o zwolnienie. Można się tylko domyślać, do jakiego klubu zapałała nagłą miłością…”.

Kibice podnieśli wrzawę. „Trzeba uczynić wszystko, żeby Kozera została w Pabianicach!” – grzmiała lokalna prasa. Wieczorem zwołano nadzwyczajne posiedzenie rady dyrektorów tutejszych fabryk, łożących na utrzymanie drużyny pabianickich koszykarek. Sytuacja gospodarcza w Polsce była marna, dyrektorzy niechętnie sięgali do kasy. Tymczasem wieści były coraz gorsze. Oto zasłużony trener Henryk Langierowicz też złożył podanie o zwolnienie z klubu. Miał w nim napisać, iż zarząd Włókniarza Pabianice nie dorósł do prowadzenia pierwszoligowej drużyny.

Ostatecznie klub, wybitny trener i najlepsza koszykarka dogadali się. Langierowicz wytargował dla siebie pełny etat, zgodę na więcej treningów w tygodniu i sprowadzenie do drużyny dwóch dobrych zawodniczek z innych drużyn. Kozera dostała obietnicę podwyżki stypendium i kluczy do spółdzielczego mieszkania. Natomiast władze miasta przyrzekły zbudować większą halę koszykówki, bo na widowni starej sali przy ulicy Orlej już nie dało się dostawić nawet rybackiego stołka. Przy dużej hali miał stanąć kryty basen kąpielowy, sauna i gabinety odnowy biologicznej.

***

Na Mistrzostwa Europy do Banja Luki (ówczesna Jugosławia) w 1980 roku Gosia pojechała jako najmłodsza. „Nie zaliczano nas do faworytów” - wspomina trener kadry, Ludwik Miętta-Mikołajewicz. „Skład naszej reprezentacji został odmłodzony, w pierwszej piątce zaczęły występować nastolatki: Małgorzata Kozera i Mariola Pawlak. Mecze były zacięte. Gosia grała fantastycznie. Mimo atutu własnego parkietu, nie sprostała nam reprezentacja Jugosławii. Dotarliśmy do finału mistrzostw, ale nie było szans wygrać z reprezentacją Związku Radzieckiego, w której dominowała mierząca aż 216 cm Ulijana Siemionowa”. Rok później Polki z Kozerą w pierwszej „piątce” powtórzyły sukces we włoskiej Anconie, zdobywając tytuł wicemistrzyń Europy. „Po raz pierwszy nasze medalistki dostaną nagrody z kasy Polskiego Związku Koszykówki” – pisała prasa. Dziewczynom wypłacono po dziesięć tysięcy złotych, czyli równowartość dwóch średnich pensji krajowych. Trener dostał dyplom.

***

Gdy w 1982 roku pabianicki Włókniarz sensacyjnie wygrał w Krakowie z wielką Wisłą, trener narodowej kadry powiedział zdanie, które głośnym echem rozeszło się po całej Polsce: „Zespół z Pabianic ma w swych szeregach zdecydowanie najlepszą środkową w Polsce”. Nie mylił się. W następnym sezonie Włókniarz pod wodzą Małgorzaty Kozery wywalczył pierwszy w dziejach miasta medal mistrzostw kraju seniorek. Oprócz Gosi w tamtej drużynie grały: Beata Chrześcijanek, Teresa Cichulska, Teresa Gburczyk, Elżbieta Kaszczyk, Elżbieta Kucharska, Jolanta Nowacka, Alicja Rzepkowska, Małgorzata Stodulska, Barbara Szymańska i Mariola Szymańska.

***

Mając prawie dwa metry wzrostu, trudno zawrócić w głowie chłopakowi. A Gosia potrafiła. W 1984 roku wyszła za mąż za Janusza, poznanego na przystanku autobusowym w Pabianicach. Dwa lata później państwo Gliszczyńscy z szaleńczą radością powitali na świecie Magdę. Kogo zabrałabyś na bezludną wyspę? – dziennikarz spytał młodą mamę. „Moją rodzinę” – bez namysłu odparła Gliszczyńska. Co sprawiło ci największą radość w życiu? „Narodziny córki i zdobycie wicemistrzostwa Europy”. Największy komplement, jaki usłyszałaś? – „Że mam ładne oczy…”.

***

W pabianickim Włókniarzu zagrała 341 meczów pierwszoligowych, zdobywając aż 6.440 punktów. 227 razy wystąpiła w koszulce z białym orłem na piersiach. Dla drużyny narodowej rzuciła 1.752 punkty. „Rozparła mnie duma, gdy przed finałowym meczem ligi na trybunach hali sportowej zobaczyłam transparent: PABIANICE STOLICĄ POLSKIEJ KOSZYKÓWKI” – zazwyczaj nieśmiała Gosia wyznała w wywiadzie dla ogólnopolskiego dziennika „Sport”. Przemilczała, że na trybunach łopotał też drugi transparent kibiców, z napisem: „GOSIA KRÓLOWĄ!”.

Przeczytaj też: W 1988 roku Włókniarz pod wodzą Henryka Langierowicza po raz pierwszy zagrał w finale mistrzostw Polski.

To było 11 marca 1989 roku, w sobotę. Tego dnia, wygrywając 91:76 ze Spójnią Gdańsk, pabianickie koszykarki zdobyły pierwsze w historii mistrzostwo Polski seniorek. „Dziennik” napisał: „W końcówce meczu Małgorzata Gliszczyńska dorzuciła 18 punktów, jak przystało na najlepszą zawodniczkę tegorocznego sezonu na polskich parkietach. Potem strzelały korki szampana. Nowo kreowane mistrzynie odbierały medale, kwiaty, gratulacje, nagrody”.

W tamtej drużynie prowadzonej przez Henryka Langierowicza grały: Wiesława Piotrkiewicz, Małgorzata Gliszczyńska, Małgorzata Urbankowska, Marzena Seroka, Jadwiga Sidoruk, Mariola Szymańska, Małgorzata Błoch, Beata Wróbel, Dorota Przybyła, Monika Kamińska, Beata Ulcyfer.

Na pytanie dziennikarza, jak wysoka była premia za mistrzostwo Polski, najlepsza polska koszykarka odparła: „Dostałam trzynastkę w zakładzie pracy, w którym jestem zatrudniona. Dostałam dziesięć tysięcy złotych i zaraz zaprosiłam męża na obiad”. Zimą w plebiscycie kibiców Gliszczyńska została wybrana „Sportowcem Roku” w Łódzkiem. Wyprzedziła znakomitego płotkarza Tomasza Nagórkę, wicemistrza Europy.

Na podstawie książki "My, pabianiczanie" autorstwa Romana Kubiaka

Część druga artykułu TUTAJ.