Z nadarzającej się okazji pobierania pensji we frankach, markach czy lirach szybko skorzystała przyjaciółka Gosi z narodowej reprezentacji, Mariola Kudłak. To ona, grając w Clermont Ferrand, przecierała koleżankom szlak do drużyn we Francji.

W maju 1990 roku trener Henryk Langierowicz ujawnił w telewizji: „Gosia Gliszczyńska dostała kilka ofert, między innymi z Dijon, gdzie występowałaby w pierwszoligowej drużynie. Jej odejście z Pabianic będzie znacznym osłabieniem zespołu Włókniarza, dlatego kierownictwo klubu pertraktuje warunki przejścia do nas młodej, utalentowanej zawodniczki z Rybnika, Elżbiety Nowak”.

Choć Gliszczyńska nie miała menedżera, sprawy zagranicznego kontraktu toczyły się błyskawicznie. W czerwcu 1990 roku „Dziennik Łódzki” napisał:

„Wczoraj przebywali w Pabianicach wysłannicy francuskiego klubu Istres Sports Basket Club, przeprowadzając rozmowy z kierownictwem miejscowego Włókniarza. Dotyczyły one przejścia do francuskiego klubu najlepszej koszykarki minionego sezonu w Polsce, kapitana mistrzowskiej drużyny Włókniarza – Małgorzaty Gliszczyńskiej. Ta znakomita zawodniczka otrzymała zgodę macierzystego klubu na wyjazd do Francji. Oto, co na ten temat powiedział nam wczoraj dyrektor Włókniarza Pabianice, Zdzisław Grabarczyk: „Interesy francuskiego klubu reprezentował prezydent ISBC, p. Gilbert Ferrari, który przybył do Pabianic ze swoim zastępcą oraz mieszkającą w Lyonie byłą koszykarką wrocławskiego AZS, Marią Naglak. Ustaliliśmy, podpisując stosowne dokumenty, że Gosia Gliszczyńska będzie bronić barw francuskiego klubu przez najbliższe dwa lata. Wyjedzie do Francji wraz z mężem i córką. Zawarliśmy transfer, który jest korzystny dla obu klubów, a przede wszystkim dla Małgorzaty Gliszczyńskiej. Warto dodać, że głównym sponsorem koszykarek klubu z Istres są miejscowe zakłady metalurgiczne. Załoga jest zakochana w koszykówce, wiernie kibicuje drużynie, która w tym sezonie wywalczyła awans do pierwszej ligi. Jak stwierdził prezydent klubu, z pomocą Gliszczyńskiej jego koszykarki powinny wywalczyć awans do ekstraklasy”.

Niespełna tydzień później Gosia biegła boso po gorącym piasku Plage de la Romaniquette w Istres na Lazurowym Wybrzeżu, miasteczku dwa razy mniejszym od Pabianic. Pierwszym wrażeniem był zachwyt.

„Cieplutkie morze, wspaniałe widoki, deptak pachnący kawą i bułeczkami z niezliczonych kafejek. Musicie to zobaczyć!” – napisała na odwrocie widokówki adresowanej do koleżanek z pabianickiego Włókniarza. Język francuski pochłaniała z równym apetytem co półmiski owoców morza. Po zaledwie kilku miesiącach wkuwania słówek i zwrotów, idąc na trening albo załatwić sprawę we francuskim urzędzie, Gosia nie zabierała podręcznego słownika. Wwygodnym domu, jaki dla Gliszczyńskich wynajął Sports Basket Club, gotowała po polsku i po francusku. Po francusku coraz chętniej. Obiady dla trojga nauczyła się podawać wieczorem, bo o wcześniejszych porach w Prowansji jest zbyt gorąco. Do Pabianic Gliszczyńscy wybierali się dopiero na Boże Narodzenie. Tymczasem nad Dobrzynką gorączkowo próbowano odbudować drużynę koszykarek bez Gosi. Jedną z kandydatek do zastąpienia niezastąpionej była młodziutka Renata Szczygieł.

„Debiutowałam w koszulce po Małgosi Gliszczyńskiej” – wspomina. „To była ogromna odpowiedzialność. Gdy podchodziłam do rzutów osobistych, nogi mi się trzęsły jak galareta”.

***

Kontrakt z klubem na Lazurowym Wybrzeżu Francji ustawił Gliszczyńską w życiu. Wreszcie zarabiała jak mistrzyni, grała w pierwszej drużynie Istres, prowadziła treningi z ośmioletnimi koszykarkami. Za kilka lat, po zakończeniu kariery, miała obiecany etat trenerki. Choć jej ligowa drużyna mizernie wypadła w rozgrywkach, Gosia podpisała kontrakt na kolejny sportowy sezon. Gliszczyńscy myśleli o drugim dziecku. Nie szastali pieniędzmi. Po powrocie z Francji zamierzali kupić dom w Pabianicach. Oglądali już jeden taki na Bugaju i drugi pod miastem. A może budować domz basenem? – zastanawiali się.

Myślami Gosia była w Pabianicach. „Gdy w grudniu ciężko się rozchorowała nasza mama, siostra natychmiast przyjechała z Francji i na zmianę zajmowałyśmy się chorą” – wspomina Barbara Ignatowska. „Kiedy pewnego dnia lekarz oznajmił, że stan mamy się poprawia, siostra postanowiła wrócić do Francji. Tego popołudnia mama zmarła”.

We Francji Gosia coraz swobodniej udzielała wywiadów prasie i telewizji. Na niektóre pytania odpowiadała już po francusku.

„Czy interesujesz się polityką?

– Nie, polityka mnie denerwuje, bo jest pełna obłudy.

Jakie znasz języki obce?

– Ze szkoły znam rosyjski, we Francji poznaję francuski i uczę się angielskiego. Chcę się uczyć także języka chińskiego.

Jakie filmy najchętniej oglądasz?

– Obejrzę każdy, byle nie był to film fantastyczno–naukowy.

Jakie masz wady?

- Brakuje mi sprytu i pewności siebie.

Na jakie pytania nie lubisz odpowiadać?

– Na te, które dotyczą moich spraw finansowych”.

Gliszczyńska stanowczo zaprzeczyła, jakoby była obrażona na rodzinne miasto. A miała powód, bo gdy przed rokiem przyjechała na urlop, skradziono jej samochód.

„Najlepszym dowodem na to, że wciąż kocham Pabianice jest fakt,

że znów spędziłam tutaj dwa tygodnie wakacji” – oświadczyła.

W piątek, 10 lipca 1992 roku przed powrotem do Francji trochę się zdenerwowała. Janusz zapodział gdzieś kluczyki od nowego auta, gotowego do drogi. Gdy szukał, przesądna babcia kazała wnukowi przysiąść na krześle.

„Żeby odpędzić pecha” – wyjaśniła.

Do nissana kupionego we Francji cztery miesiące temu Gliszczyńscy wsiedli we czworo. Prowadził Janusz, obok kierowcy usiadła Małgorzata, na tylnym fotelu sześcioletnia Magda, przy wnuczce babcia Walentyna, matka Janusza. Nocą po pustych drogach Dolnego Śląska szybki nissan primera pędził ku przejściu granicznemu w Zgorzelcu. To była trzecia godzina ich powrotnej podróży. Auto zjechało z szosy Wrocław–Olszyna, gdy w świetle reflektorów przemknął dziki kot. Janusz nadepnął pedał hamulca. Zapiszczały opony, samochód wpadł w poślizg, kierowca obracał sterem, próbując wyprowadzić wóz z pobocza na szosę. Nie dał rady.

Nissan wpadł do rowu, wywrócił się na prawy bok i dachem uderzył w przydrożne drzewo. Zegar w rozbitym aucie zatrzymał się o 2.59.Gosia i Walentyna Gliszczyńska nie żyły. Mała Magda ocalała, bo przez okno wypadła do miękkiego rowu. W szpitalu lekarze zdiagnozowali skomplikowane złamanie prawej nogi. Janusz był tylko potłuczony. Na mogile Małgorzaty Gliszczyńskiej, dwieście metrów od hali koszykówki, w której rozpoczęła fenomenalną karierę, stoi nagrobek: dwa złączone kamienne serca. Na jednym wyryto napis: „Była najwspanialszą i najukochańszą żoną i mamusią, wybitną koszykarką, trzykrotną wicemistrzynią Europy”. Drugie serce jest puste.

„Jakiś czas potem pojechałam na miejsce tragedii pod Złotoryją” – opowiada Barbara, siostra Małgorzaty.

„Drzewo ścięte, trawa urosła, żadnych śladów wypadku. Postawiłam drewniany krzyż”.

Magda, która po wyjściu ze szpitala wróciła z tatą do Francji i uczyła się grać w koszykówkę, pewnego dnia spytała ciocię Basię: „Czy mogę mówić

do ciebie mamo?”

Na podstawie książki „My, pabianiczanie” autorstwa Romana Kubiaka

Część pierwszą artykułu można znaleźć TUTAJ.