Zanim będzie o sukcesie sprzed pół wieku, przenieśmy się w czasie do 1971 roku. Wówczas po zwycięstwie nad Lechem II Poznań 74:47 pabianiczanki zapewniły sobie awans do drugiej ligi. Było to na kilka kolejek przed końcem rozgrywek, a w całym sezonie wygrały wszystkie dwadzieścia spotkań. Na inaugurację drugiej ligi Włókniarz dwukrotnie wygrał z Kolejarzem Gliwice – 67:48 oraz 58:57.

- Mecze miały być rozegrane w hali przy ulicy Orlej, ale z uwagi na obchody rocznicy rewolucji październikowej koszykówka przegrała z imprezą partyjną – wspomina Przemysław Bajer, ówczesny szkoleniowiec Włókniarza. – Przenieśli nas do sali gimnastycznej Szkoły Podstawowej nr 2 przy ulicy Tkackiej. Tam wszyscy chętni nie mogli się pomieścić, więc kibice dosłownie wisieli na oknach.

Pierwszy sezon zakończył się wicemistrzostwem drugiej ligi. Do pierwszej awansował zespół AZS Warszawa.

- Akademiczki przewyższały o klasę resztę zespołów – przyznaje Bajer. – Nie było szans nawiązać z nimi równorzędnej walki.

Złe miłego początki

Sezon, który pabianiczanki zakończyły sensacyjnym awansem do pierwszej ligi, poprzedziło połączenie sekcji MKS i Włókniarza. Funkcję trenera objął Henryk Langierowicz, który pracował w MKS. Rozpoczęliśmy niezbyt pomyślnie – od dwóch porażek z AZS w Krakowie. W drugiej lidze grano po dwa mecze w weekend. Później nasz zespół zanotował fantastyczną serię, bijąc kolejno Koronę Kraków, Zagłębie Konin, Unię Wałbrzych oraz Stal Stalowa Wola. Na chwilę zatrzymali nas Budowlani Radom, lecz po meczach z wrocławską Ślęzą, na półmetku rozgrywek pabianiczanki były już liderkami.

W rundzie rewanżowej niejako na rozgrzewkę wzięliśmy srogi rewanż na akademiczkach z Krakowa, by w następnej kolejce wygrać i przegrać w mieście Kraka z Koroną. Cały czas przewodziliśmy ligowej tabeli. We własnej hali bez problemów włókniarki rozprawiły się z konińskim Zagłębiem, ale już w Wałbrzychu dwukrotnie przegrały z Unią, dzięki czemu Korona zrównała się z nami punktami. Bez problemów dwa razy ograliśmy stalowowolską Stal, by w meczach na szczycie w Radomiu dwukrotnie przegrać… jednym punktem.

- Czegoś takiego nie widziałem w życiu… – przyznał na łamach Życia Pabianic trener Langierowicz. – W niewielkiej salce na 450 widzów zgromadziło się około tysiąca osób. Na parkiet raz po raz leciały jakieś przedmioty… Sędziowie byli pod presją rozgrzanej i rozemocjonowanej do granic widowni. Chwilami mieliśmy złudzenie, że znajdujemy się nie na meczu koszykówki dziewcząt, a wręcz na pięściarskiej corridzie…

Na ostatnim treningu przed wyjazdem do Radomia więzadła w kolanie zerwała reprezentantka Polski juniorek, Elżbieta Kluch.

- Wówczas taka kontuzja była nieoperacyjna, oznaczała długą przerwę w występach, nierzadko koniec kariery – mówi Danuta Koralewska, koleżanka z boiska.

Cud nad Dobrzynką

By awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej włókniarki musiały zrównać się punktami z Budowlanymi oraz Koroną. Dlaczego? Wówczas o awansie decydowałyby tak zwane małe punkty, których pabianiczanki miały więcej od rywalek.

Wypełniona po brzegi spragnionymi sukcesu kibicami sala przy ul. Orlej miała być dodatkowym atutem w meczach z wrocławską Ślęzą. Tymczasem… pierwszy mecz pabianiczanki przegrały 41:42. Na szczęście punkty pogubiły także rywalki: Budowlani w starciu z AZS Kraków oraz Korona, która sensacyjnie przegrała w Stalowej Woli ze Stalą. W niedzielę Włókniarz wytrzymał ciśnienie i zwyciężył 56:47, pieczętując wygraną w ligowych rozgrywkach i pierwszy w historii awans do pierwszej ligi!

W 1973 roku awans do pierwszej ligi wywalczyły: Mirosława Bal (zdobyła 443 punkty), Elżbieta Kluch (177), Bożena Kmieć (155), Maria Rudnicka (155), Krystyna Grajda (143), Danuta Ograbek (99), Jolanta Bieniek (89), Teresa Ciechulska (65), Danuta Koralewska (63), Mariola Manias (52), Urszula Michalska (37), Beata Malinowska (37), Jolanta Nowotna (33), Barbara Wiśniewska (25), Zofia Bogdańska (17), Ewa Kawalec (16), Jolanta Dobińska (7), Elżbieta Kucharska (6).

- Awansowałyśmy… przypadkowo – uważa po latach Koralewska. – Nikt nie planował gry w pierwszej lidze, zespół nie był na nią przygotowany.

Za awans do pierwszej ligi pabianickie koszykarki nie dostały żadnych premii. Zarząd Włókniarza pospiesznie zorganizował uroczyste spotkanie z władzami miasta i województwa, o którym zapomniał powiadomić… prasę. Nikt nie dowiedział się zatem, o czym lokalni włodarze rozmawiali z działaczami i zawodniczkami.

Intruzki na salonach

O wyczynie naszych koszykarek zrobiło się głośno nie tylko w regionie łódzkim.

- Na pewno po raz pierwszy o Pabianicach mówiono w telewizji. Wtedy jednak nikt nie używał stwierdzenia, że to promocja miasta – mówi Koralewska. – Byłyśmy najmniejszym spośród miast, które miało swój zespół w pierwszej lidze.

Istotnie, oprócz Pabianic, w krajowej elicie grały zespoły z Łodzi (ŁKS), Warszawy (Polonia, AZS), Krakowa (Wisła), Poznania (Olimpia, Lech, AZS), Gdańska (Spójnia) oraz Lublina (AZS). W takim towarzystwie nasze koszykarki przypominały… intruza na salonach.

Przed inauguracją pierwszej ligi nasz zespół osłabił się zamiast wzmocnić. Na studia poszły Nowotna i Dobińska, po ślubie w stanie błogosławionym była Ciechulska (zmieniła nazwisko na Szymczak). Kontuzji nie zdążyła wyleczyć Kluch.

- Wtedy nie było szans na pozyskanie koszykarki „z nazwiskiem” ze względów na brak możliwości mieszkaniowych i etatowych w zakładach pracy – uważa koszykarka. – Żadna licząca się w kraju zawodniczka nie chciałaby tutaj przyjść.

Sport w Polsce był wtedy amatorski, zawodniczki były zatrudnione na etatach w zakładach lub resortach. I tak na przykład: poznańska Olimpia i krakowska Wisła były pod parasolem milicji obywatelskiej, zaś poznański Lech i warszawska Polonia były objęte „opieką” przez kolej.

- Pełnoletnie koszykarki Włókniarza miały etaty w Pamoteksie, Pabii i Pabianickich Zakładach Tkanin Technicznych. Po czterech godzinach pracy przychodziły na zajęcia i realizowały mikrocykl treningowy. Uczennice, takie jak ja, zrywały się z lekcji – puszcza oko Koralewska. – Wagarowałam, chodząc na przedpołudniowe treningi.

Przed sezonem pabianiczanki wygrały turnieje z okazji Dnia Włókniarza w Łodzi, międzynarodowy w Pabianicach (grały zespoły z Bułgarii – DFS Haskowo i NRD – Humboldt Berlin) oraz Budowlanych w Radomiu. W próbie generalnej nasze panie rozbiły jeszcze Widzew 95:35 i… pozostawało czekać na ligową inaugurację.

Z tyłkiem wśród kibiców

Do niewielkiej sali przy ulicy Orlej ściągnęły tłumy. 28 października 1973 roku Włókniarz rozpoczął sezon od derbów województwa z mistrzem Polski, ŁKS, który przeżywał najlepszy okres w swojej historii.

- Myślę, że w hali tłoczyło się jakieś pół tysiąca kibiców – ocenia Bajer. – Siedzieli nie tylko za linią boczną, ale byli także na balkonach i na scenie za koszem.

- Za linią boczną stawiano najpierw dwa, potem trzy rzędy krzeseł – dodaje Koralewska. – Ludzie byli wszędzie, trzymali stopy na linii bocznej boiska. Żeby wykonać rzut z autu, trzeba było wepchnąć tyłek między siedzących widzów.

Naprzeciw naszych koszykarek wybiegły uczestniczki mistrzostw Europy z 1972 roku: Małgorzata Smoleńska, Teresa Strumiłło (później Gburczyk) i Bożena Marciniak (później Storożyńska). Wstydu nie było. Przegraliśmy oba mecze po zaciętej walce. Niestety, ambitna postawa wymagała ofiar. W pierwszym meczu kontuzji doznała nasza najlepsza snajperka, Mirosława Bal. Uraz okazał się na tyle poważny, że koszykarka już nie zagrała w pierwszej lidze. W drugim meczu z gry do końca sezonu wypadła kolejna ważna zawodniczka, Bożena Kmieć.

- Ktoś musiał je zastąpić. Padło na nas, czyli nastolatki. Już w trzecim meczu musiałam wybiec w pierwszej piątce – wspomina Koralewska. – Rywalki były od nas bardziej doświadczone, wyższe, silniejsze.

W naszym zespole powyżej 180 centymetrów liczyły sobie tylko Krystyna Grajda i Ewa Kawalec. Dla porównania: w ŁKS były trzy takie zawodniczki (Strumiłło, Marciniak i Anna Piasecka), w krakowskiej Wiśle aż cztery (Elżbieta Biesiekierska, Janina Wojtal, Zdzisława Ogłozińska i Lucyna Berniak). Nad wszystkimi górowała jednak Lucyna Szymańska z warszawskiej Polonii, licząca sobie aż 192 centymetry.

- Byłyśmy najmłodszym i najniższym zespołem w lidze – przyznaje Koralewska. – Grałyśmy jednak szybką koszykówkę, polegającą na grze skrzydłami. To była europejska gra. Dla przeciwniczek piłka była momentami nie do przechwycenia. Dziś większość drużyn usiłuje grać po amerykańsku, pchając akcje środkiem.

Talerz dla snajperki

Zderzenie z najwyższą klasą rozgrywkową było dla pabianiczanek dość bolesne. W pierwszym sezonie przegraliśmy bowiem 35 z 36 spotkań. Jedyne zwycięstwo odnieśliśmy w starciu we własnej hali z AZS Lublin – 79:78. Była szansa na dwie wygrane, lecz w sobotnim meczu przegraliśmy ledwie jednym punktem 61:62. Punkty dla pabianiczanek w tych pojedynkach zdobywały: Koralewska 38, Malinowska 28, Bieniek 22, Manias 18, Wiśniewska 12, Kawalec 8, Rudnicka 7, Ograbek 5, Kucharska 3.

- Dziewczyny z mojego rocznika, czyli 1957, miały wielką motywację, chęć do pracy. Wypierałyśmy starsze koleżanki z pierwszej piątki – mówi Koralewska. – Z każdym meczem zdobywałyśmy doświadczenie. Pamiętam jak w meczach z Wisłą Kraków reprezentantka Polski, Barbara Rogowska-Nowak, przebiegając obok mnie, dwa razy zdzieliła mnie łokciem w głowę. Oczywiście zrobiła to tak, żeby sędziowie nie widzieli. To było boiskowe cwaniactwo i swoista demonstracja siły. U nas przyszło to z kolejnymi rozegranymi meczami.

Mimo kiepskich wyników, hala przy ulicy Orlej pękała w szwach. Mecze koszykarek Włókniarza były wydarzeniem w Pabianicach.  Po pierwszym sezonie pabianiczanki spadły do drugiej ligi. Na koniec sezonu najskuteczniejszą zawodniczką okazała się Koralewska.

- Za to osiągnięcie trener Langierowicz wręczył mi… drewniany talerz z motywem góralskim – śmieje się koszykarka. – Takie wówczas były nagrody.

W pierwszym sezonie w pierwszej lidze w barwach Włókniarza grały: Danuta Koralewska (34 mecze/287 punktów), Jolanta Bieniek (30/273), Beata Malinowska (36/212), Barbara Wiśniewska (31/188), Mariola Manias (30/183), Krystyna Grajda (35/170), Maria Rudnicka (35/127), Danuta Ograbek (31/89), Elżbieta Kucharska (24/89), Ewa Kawalec (33/70), Elżbieta Kluch (4/41), Urszula Michalska (18/32), Zofia Bogdańska (16/17), Mirosława Bal (1/15), Bożena Kmieć (2/3).

I cóż, że ze Szwecji

Jak na tle reszty klubów pod względem organizacji wyglądał pabianicki Włókniarz?

- Moim zdaniem, wraz z ŁKS-em mieliśmy najlepsze parkiety w lidze – twierdzi Koralewska. – Poza tym w naszym klubie wszyscy uczyli się tej pierwszej ligi. Począwszy od koszykarek, przez trenera, po zarząd Włókniarza.

Nasze zawodniczki grały w zwykłych trampkach. O adidasach lub typowo koszykarskich butach nikt wówczas nawet nie śmiał marzyć. Wybiegały na parkiet ubrane w syntetyczne stroje, które nie przepuszczały powietrza. Na nich naszyte zygzakowatym ściegiem były numery. Powyciągane zielone dresy miały przyszyty napis „Włókniarz” i trzy korony, symbolizujące herb miasta.

- Jak jechałyśmy zagranicę, niektórzy brali nas za reprezentację Szwecji – śmieje się koszykarka.

Za grę w najwyższej klasie rozgrywkowej z klubowej kasy pobierały niewielkie premie. Jednak dla nastolatek z Pabianic były to spore pieniądze.

- Przynajmniej rodzice byli spokojni, bo nie trułam im o kieszonkowe – mówi Koralewska.

Na ligowe potyczki jeździły klubowym, niebieskim autokarem. Przynajmniej on nie odstawał od standardów ówczesnej pierwszej ligi.

- Grało się w weekend po dwa mecze. Spałyśmy w dobrych hotelach, jadałyśmy w porządnych restauracjach – wspomina koszykarka. – Gdyby dzisiaj dietetyk zobaczył zawartość naszych talerzy, złapałby się za głowę. Nie było żadnej diety sportowej, jadło się dużo i tłusto. Inna sprawa, że spalałyśmy mnóstwo kalorii.

Opieka medyczna kulała.

- Nie miałyśmy masażysty, pielęgniarki czy fizjoterapeuty – wylicza Koralewska. – Tylko podczas meczów w hali był lekarz, z reguły jeden z pabianickich chirurgów.

Zespół – wielka wartość

Trener Langierowicz pracował samodzielnie, nie miał asystenta. Pomagała mu tylko kierownik zespołu, Bogumiła Woźniak. Nieraz na mecze jeździli też jacyś działacze.

- Gdy wybierałyśmy się na turniej do Bułgarii, jechała „spartiwna kamanda” i „bankietna kamanda”, co oznaczało drużyny: sportową i bankietową – mówi Elżbieta Kluch, koszykarka MKS Włókniarz.

- Zastanawiałyśmy się nieraz po co ten czy tamten osobnik jest w ekipie, skoro nie pełni żadnej funkcji w drużynie. Takie były czasy – wzruszają ramionami koszykarki.

Henryk Langierowicz był człowiekiem-orkiestrą. W jego osobie skupiły się funkcje dzisiejszych: trenera, trenera przygotowania kondycyjnego, analityka i statystyka i taktyka. Przed każdym meczem omawiał słabe i mocne strony rywalek, wyznaczając zawodniczkom konkretne zadania.

- Był trenerem intuicyjnym. Wychodziło mu to doskonale. Trzymał dyscyplinę wśród zawodniczek, można powiedzieć, że był autokratą – zaznacza Koralewska.

Mimo nieudanego sezonu, cztery nasze koszykarki (Koralewska, Malinowska, Bieniek i Manias) znalazły się w szerokiej reprezentacji Polski juniorek. Pojechały na zgrupowanie…

- … i okazało się, że dziewczyny z Pabianic indywidualnie odstają od reszty powołanych – wspomina koszykarka. – Znakomity trener Witold Zagórski mówił, że jesteśmy fenomenem na skalę krajową, ponieważ Langierowicz zbudował drużynę opartą tylko na swoich wychowankach. Naszą wielką siłą była zespołowość.

Do pierwszej ligi Włókniarz wrócił w 1977 roku. I grał w niej nieprzerwanie ponad 30 lat.

Grzegorz Ziarkowski

Na zdjęciu stoją:

Od lewej rząd górny: Maria Rudnicka (rok urodzenia: 1950), Teresa Ciechulska (52), Zofia Bogdańska, (53) trener Henryk Langierowicz (32), Mariola Manias (57), Urszula Michalska (52), prezes Stefański, Mirosława Bal (53), Elżbieta Kluch (56), J. Michalski.

Na dole od lewej: Ewa Kawalec (51), Krystyna Grajda (52), Jolanta Nowotna (53), kierowniczka drużyny Bogumiła Woźniak, Bożena Kmieć (53), Elżbieta Kucharska (57), Danuta Koralewska (57), Beata Malinowska (57), Danuta Ograbek (50), Jolanta Bieniek (57).