W maju dziennikarze „Życia Pabianic” odwiedzili go w ośrodku treningowym Jagiellonii Białystok. Na rozmowę przystał niezwykle chętnie. Kilka dni temu niespodziewanie rozstał się z Jagiellonią, z którą miał umowę do 30 czerwca 2023 roku. Zastąpił go niedawny selekcjoner reprezentacji młodzieżowej, Maciej Stolarczyk.

Długo nie było Pana w Polsce…

Piotr Nowak: Od 2016 roku przez dwa lata byłem w Gdańsku. Wyjeżdżałem z domu na wariackich papierach, nagle zostawiając żonę i 13-letnią córkę w domu. Nie widziałem, jak Julia dorasta. Przez dwa lata uciekł mi z nią kontakt. Gdy wróciłem do domu, czułem się nieswojo z tym, że ją zostawiłem, chciałem nadrobić stracony czas. Chciałem pomóc córce ze szkołą, odciążyć żonę w codziennych obowiązkach. Przez kilka lat nie podejmowałem żadnej pracy – raz ze względów rodzinnych, dwa: doszedłem do takiego wieku, że nie chciałem już żyć na walizkach.

Co Pana skłoniło do powrotu? I czemu akurat Jagiellonia?

Rozmawiałem z radą nadzorczą klubu i z jej przewodniczącym o tym, jak ta moja praca ma wyglądać. Zespół potrzebował nabrać pewności siebie. Zauważyłem, że starsi zawodnicy są tacy… pochmurni, a młodszym potrzebne jest wsparcie. To był dobry moment dla mnie, bo dostałem zielone światło w domu, by przyjechać do Białegostoku. Młodsza córka skończyła szkołę, wszystko sobie poukładaliśmy. Bez ich pozwolenia nie zdecydowałbym się na powrót do Polski.

Żona i córki przyjechały z Panem?

Żona z młodszą córką zostały w Stanach Zjednoczonych. Mają tam co robić. Starsza córka Natalia żyje własnym życiem, jest mamą dwojga naszych wnucząt.

Po odejściu Paulo Sousy z funkcji trenera reprezentacji Pana nazwisko pojawiało się w gronie potencjalnych następców. Kontaktował się z Panem ktoś z Polskiego Związku Piłki Nożnej?

To były tylko medialne spekulacje. W tym kraju giełda nazwisk jest normalnym zjawiskiem. Jeśli na stanowisku trenera pojawia się wakat, potencjalni następcy wyrastają jak grzyby po deszczu. Nie było żadnych rozmów, jeśli chodzi o prowadzenie pierwszej reprezentacji. Poza tym, gdy Paulo Sousa odszedł z reprezentacji, ja byłem już dogadany z Jagiellonią. Nie wyobrażam sobie, że zrywam jeden kontrakt i podpisuję drugi.

Był taki moment, że był Pan bliski objęcia posady selekcjonera. Miał zostać Pan następcą Leo Beenhakkera.

Rozmowy były prowadzone w 2009 roku. Byłem w podobnej sytuacji, bo podpisałem kontrakt z Philadelphią Union w czerwcu, a propozycję z reprezentacji dostałem w listopadzie. W klubie przychodzili do mnie piłkarze i pytali, czy odejdę z Philadelphii. Zaprzeczałem. Potem jeszcze spotkałem się z zarządem PZPN po Euro 2012. Ale wtedy trenerem Polski został Waldemar Fornalik.

W 1980 roku jako 15-latek zadebiutował Pan w drugoligowym zespole Włókniarza. Szansę dał Panu trener Jerzy Rejdych. Jak wyglądało wejście nastolatka do zespołu seniorów?

Miałem ciężko, bo większość zawodników pamiętała mojego ojca, który był ostry dla młodych piłkarzy. Gdy ja wchodziłem do Włókniarza, ci młodzi byli już starszymi. Nie miałem łatwego wejścia, bo oni pamiętali, jak traktował ich ojciec. Przez półtora roku dostawałem po tyłku. Gdy zacząłem grać regularnie w trzeciej lidze, różne perypetie się skończyły.

Piotr Nowak – gole w drugiej lidze dla Włókniarza (sezon 1982/83):

Stal Stalowa Wola (4:0) – 1 gol

Polonia Warszawa (2:1) – 1 gol

BKS Bielsko-Biała (1:1) – 1 gol

Avia Świdnik (5:0) – 2 gole.

Jak wówczas wyglądały treningi?

Za czasów pana Rejdycha treningi kondycyjne stały na bardzo wysokim poziomie. Ponieważ byłem dość kruchej budowy, miałem z tym kłopot. 40 lat temu nie było tak jak teraz, że do dyspozycji drużyny jest pięciu masażystów, fizjoterapeuta, dietetyk. Nie było odnowy, kriokomory, od biedy zdarzała się sauna. Był określony model treningu. Na przykład zimą biegaliśmy w śniegu dziesięć razy po dwa kilometry. Masakra. Dźwigaliśmy ciężary. Na pamiątkę tych treningów dziś, stojąc na wyprostowanych nogach, nie sięgam dłońmi do stóp. Brakuje mi jakieś 20 centymetrów. Tak się trenowało, musiałem się dostosować.

Co dał Panu Włókniarz?

Przepustkę do reprezentacji młodzieżowej. Nauczył mnie też rywalizacji. Ten zespół to była jedna rodzina. Nie tylko się wspieraliśmy, ale i wymagaliśmy od siebie. We Włókniarzu nabrałem tej pewności siebie, że mogę się zaadaptować w każdej sytuacji. Dał mi dobrą lekcję życiową. To była szkoła życia.

Na podstawie relacji prasowych z tamtego okresu można wywnioskować, że był Pan na boisku dużym indywidualistą. Niektórym przeszkadzało to, że wykonywał Pan jeden czy dwa zwody więcej, a mniej pracował dla zespołu…

Nie grałem nigdy dla siebie. Byłem indywidualistą, jeśli chodzi o dryblingi, dużo sytuacji sobie kreowałem. Byłem niekonwencjonalny w tworzeniu sobie nowych przestrzeni boiskowych. Pewne zagrania mi wychodziły, chciałem, żeby inne mi też wychodziły. Działałem metodą prób i błędów. Byłem przekonany, że kiedyś zrobię, to czego jeszcze nie umiem. Efekt tych prób osiągnąłem podczas gry w 1. FC Kaiserslautern – minąłem z piłką wszystkich graczy łącznie z bramkarzem i strzeliłem gola. Dlatego, że spróbowałem. Ktoś z boku by powiedział, że to jest niemożliwe. A to była moja kreacja. Byłem przekonany, że moja kreatywność i wyobrażenie gry da więcej zespołowi, niż tylko wpasowanie się w jedenastkę. To jest cała esencja futbolu. Nie robiłem tego na pokaz, nigdy mnie to nie bawiło i nie podniecało. Uważałem i uważam, że piłkarz musi grać z pożytkiem dla zespołu.

Po udanym sezonie w drugiej lidze przeszedł Pan do grającego niżej GKS Bełchatów. Dlaczego taki krok?

Skończyłem szkołę i zaczęły się podjazdy o moją grę w wojskowym klubie. Wojenki toczyły Śląsk Wrocław, Zawisza Bydgoszcz, Legia Warszawa. A ja nie chciałem iść do wojska, chciałem zostać w Pabianicach. Doszliśmy z tatą do wniosku, że lepiej będzie iść do Bełchatowa. Tam była straż pożarna przy kopalni i tam mógłbym odsłużyć wojsko. Bo armia wtedy brała wszystkich, jak leci. Modelowy przykład to reprezentant Polski, Jerzy Wijas, który skończył w jednostce karnej w Czarnem. Poza tym trenerem GKS był Andrzej Włodarek, przyjaciel ojca z czasów gry we Włókniarzu. To on jako pierwszy postawił mnie na pozycji numer 10. Widział mnie jako piłkarza, który kontroluje przestrzeń między pomocą, a atakiem, człowieka, który reguluje tempo gry. Po czterech miesiącach gry dla Bełchatowa zameldowali się panowie w zielonych mundurach i nie było odwrotu. Musiałem się w jeden dzień spakować i iść w kamasze.

Trafił Pan do Zawiszy Bydgoszcz.

Przez dwa miesiące najpierw byłem w normalnej jednostce. Sam nie wiedziałem, co ze mną będzie. Były jakieś przepychanki między Pomorskim Okręgiem Wojskowym, a śląskim. Miałem trafić do Wrocławia. Te przepychanki były na bardzo wysokim szczeblu, bo sprawa otarła się o generalicję w Warszawie. W końcu ludzie z Pomorza mieli większą siłę przebicia i znalazłem się w Bydgoszczy.

Gdy w pańskim domu zjawili się Ludwik Sobolewski i Stefan Wroński domyślał się Pan, że nie ma odwrotu i musi Pan zagrać w Widzewie.

Oni przyjechali do Bydgoszczy czarną wołgą. Wszyscy spieprzali na ich widok (śmiech). Tak jak stałem, tak się spakowałem. Wojskowi nie mieli nic do gadania, bo też się bali czarnej wołgi. Chodzili po klubie jak pershingi (śmiech). Wróciłem na chwilę do Bydgoszczy, żeby dokończyć rundę.

Widzew w składzie miał medalistów mundialu: Marka Dziubę, Romana Wójcickiego, Włodzimierza Smolarka. Miał być następnym krokiem w karierze, ale…

Zespół był mocny, nie miałem kłopotów z adaptacją. Było takie przeczucie wewnętrzne, że to nie jest to, że nie jestem im potrzebny. W Widzewie grałem na skrzydle, na prawej lub na lewej stronie. Nie byłem tym „macherem”, rozgrywającym, który ma wolną rękę na boisku. Zadzwoniłem z powrotem do Bydgoszczy, z pytaniem, czy mnie chcą. Chcieli. Znów spakowałem się w jeden dzień i… wróciłem na pięć lat. Do Zawiszy przyszedł trener Władysław Stachurski i dał mi szansę na pozycji ofensywnego pomocnika.

W Bakırköyspor Stambuł też nie było kłopotów z adaptacją?

Nie. Kilka miesięcy zajęło mi opanowanie języka, bo jest bardzo specyficzny. Trzeba mieć fotograficzną pamięć i tłumaczyć sobie całe sentencje, a nie słowo po słowie. Poza tym z angielskim dawałem sobie radę. Z tego języka byłem prymusem. Natomiast obowiązkowego rosyjskiego nie lubiłem. Czułem, że angielski mi pomoże w życiu. W Turcji spędziłem ciekawe dwa lata. Ale doszliśmy do wniosku, że nie chcemy takiego życia dla naszej córki. Chciałem iść do Bundesligi. Mój przyszły agent obserwował mecz, w którym strzeliłem dwie bramki. Zapytałem, czy znajdzie mi klub w Niemczech. Powiedział, że nie jestem przygotowany fizycznie do Bundesligi. Trafiłem do Szwajcarii.

Grał Pan w Young Boys Berno, zdobyliście wicemistrzostwo kraju.

Nikt nie miał wobec nas wielkich oczekiwań. Ten zespół rósł każdego dnia. Byłem jego częścią. Mieliśmy dobry skład z reprezentantami Norwegii Larsem Bohinenem i „Mini” Jakobsenem oraz Duńczykiem Bentem Christensenem. Grałem tam półtora roku. Do mistrzostwa niewiele nam zabrakło. Trener Martin Trümpler miał ciekawy zwyczaj: w poniedziałek po południu przed treningiem zabierał nas do lasu. Biegaliśmy po trzy okrążenia wokół takiej leśnej pętli. Każdy biegł, na ile chciał. Skandynawowie biegali sprintem. To były charty. Ja – na luzie – truchtałem ostatni. Trener zawsze na mnie czekał, rozmawiał ze mną. I tydzień w tydzień pytał, dlaczego nie daje z siebie więcej, przecież mam talent i możliwości na miarę Bundesligi. Po trzech miesiącach zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać. I szybciej biegałem. Byłem trzeci za Bohinenem i Christensenem. Trener pytał, jak się czuję. Mówiłem, że ok. Zagrałem dobrze jeden, drugi mecz. Później już sam się nakręcałem. Inaczej spojrzałem na swoją karierę. Trümpler mentalnie przygotował mnie do wysiłku, na który musiałem być gotowy w Niemczech.

W Bundeslidze było ciężko?

Czegoś takiego nie przeżyłem nawet za trenera Rejdycha. Jeśli chodzi o intensywność treningów i zaangażowanie było tak mocne, że tyłem schodziłem ze schodów. Normalnie nie dało się zejść, tak wszystko bolało. Po pierwszym okresie przygotowawczym myślałem, że już nie będzie gorzej. No i w Kaiserslautern podczas letnich przygotowań trener zabierał nas na nartorolki. Po tygodniu tych ćwiczeń nie mogłem podnieść talerza. Po Dynamie Drezno i Kasierslautern wydawało mi się, że już nie może być gorzej. W TSV 1860 Monachium trafiłem na Wernera Loranta.

Niech zgadnę: było jeszcze gorzej.

Było. Kiedyś Lorant zaprosił na treningi do Monachium Tomasza Hajto. Tomek miał żelazną kondycję, mógł biegać trzy dni non stop. U Loranta poddał się po czterech dniach zajęć. W Bundeslidze śpisz, jesz, trenujesz i grasz. Nie możesz sobie pozwolić na nic więcej. W sobotę grałem mecz, w niedzielę był trening, w poniedziałek biegaliśmy 20 kilometrów, we wtorek jeszcze więcej, w środę trening, itd. Całe niedziele przesypiałem. Do dziś żona wspomina z pretensją w głosie, że w niedziele nie chodziliśmy na spacery do parku. Trzeba było się poświęcić. Inaczej nie przetrwałbym w Bundeslidze.

Od Dynama Drezno jak cień podążał za Panem defensywny pomocnik Jens Jeremies. W 2002 roku został wicemistrzem świata z drużyną Niemiec. To Pana „wychowanek”?

Jeremies urodą nie grzeszył. Pochodził z Bautzen koło Zgorzelca. Śmiałem się, że jest tak brzydki, że Polacy przerzucili go na niemiecką stronę. Grałem przeciwko niemu, już w barwach TSV 1860 Monachium. Krył mnie na boisku. Zanotowałem dwie asysty, ale tylko dlatego, że „Jerry” się zdrzemnął, co wynikało z jego braku doświadczenia. Umiejętności miał duże. Po tym meczu powiedziałem trenerowi Lorantowi, żeby wziąć tego chłopaka. Wraz z Manfredem Schwablem zabezpieczali u nas środek pola. Jeremies to był fighter, stawiał wszystko na jedną kartę. Szprycowali go lekami, blokadami, by mógł grać. W pewnym momencie te wszystkie urazy tak się skumulowały, że w wieku 32 lat przestał grać w piłkę.

Gdy grał Pan w Monachium, polska prasa donosiła, że kuszą Pana kluby z Japonii i Anglii.

Z Japonii nie było propozycji. Z Anglii jak najbardziej – mogłem iść do Tottenhamu Hotspur. Miałem niepisaną umowę z trenerem, że za to, co zrobiłem w Monachium w przypadku dobrej propozycji mogę odejść za darmo. Gdy przyszło do rozmów z Anglikami, TSV zaczął stawiać zaporowe kwoty. W Monachium miałem zostać asystentem trenera. Gdy przyszła propozycja ze Stanów, z żoną się nie zastanawialiśmy, tylko wyjechaliśmy. Zresztą mieliśmy już tam kupiony dom.

Tata i żona z sukcesami

Ojciec Piotra Nowaka, Józef Nowak (1941-2015) – grał we Włókniarzu i w ŁKS. W ekstraklasie (dla ŁKS) rozegrał 39 meczów, strzelając sześć bramek. Z Włókniarzem w 1971 roku awansował do drugiej ligi I grał w niej z „zielonymi” przez jeden sezon.

Żona, Marzena Stefaniak w 1983 wraz z juniorkami Włókniarza awansowała do finałów mistrzostw Polski koszykarek. W drużynie grały: Małgorzata Stodulska, Elżbieta Kaszczyk, Izabela Warchoł, Katarzyna Borowiec, Ewa Szymczak, Dorota Szymczak, Katarzyna Warzecha, Agnieszka Zawadzka, Elżbieta Kulczyńska.

Z Chicago Fire zdobył Pan tytuł mistrza USA. To prawda, że pod względem sypmatii mieszkańców podzielił Pan miasto na pół z Michaelem Jordanem?

Na Sears (dziś Willis – red.) Tower wisiały dwa zdjęcia: jego i moje. On był MVP w NBA, ja MVP w MLS. Oprócz koszykówki i piłki nożnej Chicago nie miało żadnych sukcesów sportowych, choć w NHL byli hokeiści Chicago Blackhawks. Jeździłem na hokeja jak przyjeżdżali ze swoimi drużynami Mariusz Czerkawski i Krzysztof Oliwa. Lubiłem tę dyscyplinę sportu. Na koszykówce byłem może ze dwa razy.

Poznał Pan Jordana?

Nie, choć trenowaliśmy niedaleko jego posiadłości. Ale znałem koszykarzy „Byków”: Scottiego Pippena, Rona Harpera czy Chorwata Toniego Kukoca.

Chicago kojarzy się też Panu dobrze przez pryzmat reprezentacji.

Tak, zdobyłem tam swoją pierwszą bramkę w kadrze narodowej. Za kadencji Andrzeja Strejlaua wygraliśmy 2:0 z Kostaryką. W Chicago spędziliśmy pięć świetnych lat. Chciałem zostać dłużej, ale byłem już zawodnikiem zaawansowanym wiekowo i klub nie widział mnie w swojej koncepcji. Przenieśliśmy się na Florydę. Płynnie przeszedłem z kariery sportowej do trenerskiej.

Z Washington DC United sięgnął Pan po mistrzostwo USA. Burmistrz Waszyngtonu zarządził 9 lutego Dniem Piotra Nowaka. Obchodzi Pan to święto?

Nie. Nie przywiązuję wagi do tego, co było. Przy przeprowadzce większość statuetek rozdałem, zostawiłem sobie tylko te najważniejsze.

Prezydent Aleksander Kwaśniewski przyznał Panu Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej.

To nie tylko wyróżnienie, ale też docenienie tego, jakim byłem piłkarzem, trenerem, człowiekiem. To nie jest tak, że dostałem coś po znajomości. Wiele rzeczy zrobiłem pozytywnych. W Stanach Zjednoczonych wraz z Romanem Koseckim i Jerzym Podbrożnym (cała trójka grała w Chicago Fire – red.) na każdym kroku pokazywaliśmy swoją polskość. Przyjeżdżałem na reprezentację, dla której zawsze dawałem z siebie wszystko. Z prezydentem Kwaśniewskim widywałem się wielokrotnie, ale jestem apolityczny. Polityka mnie nie interesuje, choć miałem propozycje startu na radnego. To nie dla mnie.

W reprezentacji Polski regularnie zaczął Pan grać w eliminacjach do Euro 1996. Świetne mecze ze Słowacją i Francją to było za mało, żeby pojechać na te mistrzostwa.

W tej chwili z grupy awansują trzy zespoły. Gdy ja grałem, awansowały dwa. Żeby jechać na Euro’96 trzeba było ograć piekielnie silne Francję i Rumunię, zaś żeby jechać na mundial musieliśmy być lepsi od Anglików i Włochów. Myślę, że każdy z nas – ówczesnych piłkarzy reprezentacji – ma takie nieodparte przekonanie, że nie zrobiliśmy wszystkiego, żeby na te mistrzostwa Europy, czy późniejsze mistrzostwa świata awansować. Graliśmy w dobrych klubach. Gdy się zbieraliśmy, mieliśmy przekonanie, że jesteśmy najlepsi. To nas zgubiło. Było za mało meczów, w których byliśmy prawdziwą drużyną. Byliśmy pierwszym pokoleniem, które mogło bez przeszkód wyjechać za granicę. Zarabialiśmy pieniądze, byliśmy niezależni, zobaczyliśmy inny świat. Na zgrupowaniach kadry nie było tak jak w zachodnich klubach. Przywiozłem swoje medykamenty, bo reprezentacja ich nie miała. Przywoziliśmy sprzęt. To nie miało może wielkiego wpływu na nas jako piłkarzy, ale takie były realia. Nie zmienia to faktu, że powinniśmy zrobić więcej.

Odwiedza Pan Pabianice?

Została tutaj moja mama. Dawno Pabianic nie odwiedzałem. Na razie mieszkam w Białymstoku, w Jagiellonii mam sporo rzeczy do zrobienia.

Grywa Pan jeszcze na saksofonie?

Nie, dawno już przestałem. Nawet nie spakowałem go przy przeprowadzce. Teraz został mi motocykl, rodzina i plaża.

W Białymstoku Piotra Nowaka odwiedzili:

Aleksandra Ziarkowska-Augustyniak, Grzegorz Ziarkowski

PS. Serdecznie dziękujemy za pomoc rzecznikowi prasowemu Jagiellonii, panu Kamilowi Świrydowiczowi.

***

Piotr Nowak urodził się 5 lipca 1964 roku w Pabianicach. Do 1983 roku grał we Włókniarzu, potem w GKS Bełchatów, Widzewie Łódź i Zawiszy Bydgoszcz. W 1990 roku wyjechał do Turcji, dwa lata później przeniósł się do szwajcarskiego Young Boys Berno. W 1993 roku trafił do Niemiec – najpierw do Dynama Drezno, później na kilka miesięcy do 1.FC Kaiserslautern, zaś w latach 1994-1998 był zawodnikiem TSV 1860 Monachium. Potem wyjechał do USA, gdzie do 2002 roku grał w Chicago Fire. Dla reprezentacji Polski zagrał 19 razy, strzelił trzy gole. Siedmiokrotnie wyprowadzał drużynę narodową jako kapitan, w tym na Wembley przeciwko Anglii (październik 1996). Jako zawodnik i trener był mistrzem USA.