„Boże, odwracaj od nas takie lata!” – w lipcu 1870 roku błagał dziennik „Rozwój”, pisząc: ”Deszczu nie było przez cztery miesiące, od marca do czerwca, susza zabijała ludzi, zwierzęta i rośliny. Zboża posiane nie powschodziły, ogrody powysychały, łąki powypalało ze wszystkim, tak dalece, iż susze i upały wielki zrobiły nieurodzaj. Stąd spodziewać się potrzeba w roku następującym, 1791, drożyzny i głodu. Pastwiska wszystkie w lasach i polach tak wypaliło, że bydło z głodu zdychało”.

Przez kolejne 30 lat upały szczęśliwie omijały Pabianice, Dopiero na przełomie lipca i sierpnia 1921 roku żar znowu la się z nieba. Magistrat apelował do mieszkańców, by oszczędzali wodę. Ci, którym wyschły przydomowe studnie, chodzili z wiadrami do fabrycznych ujęć głębinowych i stawu Kruschego przy rzece. Nie wolno było podlewać ogródków. Do lasów skierowano konne i piesze patrole ochotników, by wyganiali stamtąd ludzi, bo sucha jak pieprz ściółka groziła gwałtownym pożarem.

Dobrzynkę można było przejść suchą stopą. W stawach osady młynarskiej Grobelka (późniejszy Lewityn) wyłoniło się dno. Wyschły nawet glinianki na Młodzieniaszku, w Ksawerowie i Woli Zaradzyńskiej. Pod koniec lipca dzieciaki mogły jeszcze się wkąpać w Wymysłowie, ale w pierwszych dniach sierpnia i tam woda wyparowała ze stawów.

Gazeta „Głos Polski”, którą można było kupić w kiosku na placu generała Dąbrowskiego (obecnie Stary Rynek), donosiła: „Powietrze jest nasycone jakby żarem, gorąco osłabia nie tylko siły fizyczne człowieka, ale i jego wolę. Z całego kraju przychodzą wiadomości, że roślinność zamiera. Trawy są wypalone, bydła nie ma czym karmić, kartofle i kapusta nie rozwijają się. Zdarzyły się już wypadki udaru słonecznego. Onegdaj podczas kąpieli w rzece doznał udaru mężczyzna i począł tonąć na płytkiej wodzie”.

W fabryce włókienniczej Kruschego i Endera, gdzie temperatura przy maszynach sięgała 45 stopni Celsjusza, robotnicy dostali beczki ze źródlaną wodą. Dla pracowników odlewni żeliwa przywieziono trzy beczkowozy z wodą do mycia się i kąpania po robocie. Stanęła Rzeźnia Miejska, bo zabrakło lodu do przechowywania wieprzowiny.

Na dworcu w Pabianicach kolejarze radzili podróżnym, by przed wjechaniem na stację zamykali okna w przedziałach wagonów. Po co? Ponieważ na peronach i w wagonach grasowali złodzieje. Gdy zmęczeniu upałem podróżni drzemali, rabusie dobierali się do ich bagaży. Prasa ostrzegała podróżnych: „Złodziej kolejowy charakteryzuje się wielką bystrością spostrzegawczą. Zawsze upatrzy choćby niewielkie uchylenie okna - i potrafi je otworzyć, po czym (niekiedy przy pomocy długiego haka) wydobywa walizy i ubranie, wyprzątając doszczętnie cały przedział. Złodziej wyrzuca walizy i sztuki garderoby na tor, skąd jego wspólnicy unoszą łup. A pasażerowie budzą się okradzieni!”.

        

Więcej wody sodowej!

Gdy w pabianickich studniach ukazało się piaszczyste dno, Magistrat wynajął dodatkowych siedmiu wozaków z beczkami na furmankach ciągniętych przez dwa konie. Zadaniem woziwodów było codziennie dostarczanie wody mieszkańcom domów w południowej części miasta, gdzie najwcześniej wyschły wszystkie studnie. Na przyjazd beczkowozów czekały kolejki pabianiczan z pustymi wiadrami i wannami. Litr mleka zdrożał o ponad połowę, woda sodowa – o 100 procent.

Wody sodowej miało być więcej. W sierpniu 1921 roku władze miasta zezwoliły Adolfowi Kluthowi otworzyć fabrykę sodówki przy ul. Orlej 12. Do tej pory wodę sodową przywożono furmankami z Łodzi. Lemoniadę własnego wyrobu sprzedawano w kilku sklepach kolonialnych, bufecie kina i restauracjach. O zezwolenie na otwarcie kolejnych wytwórni wód gazowanych starało się trzech pabianiczan narodowości żydowskiej.

Władze naszego miasta zastanawiały się, czy podczas upałów otwierać nocą park miejski – jak to robiono w Nowym Świecie (Ameryce). Na przykład w Chicago, gdy temperatura przekroczyła plus 40 stopni Celsjusza, burmistrz nakazał, by „Wszystkie parki chicagowskie otwarto na noc dla publiczności, która jeżeli pragnie, może się przespać na świeżym i nieco chłodniejszym powietrzu” – informowały gazety. Ostatecznie parku przy Zamku nie otwarto.

Pabianickich strażaków wzywano do pożarów nawet 40 razy dziennie. Powód? Podczas upału samozapalał się węgiel na składach i przy zakładowych kotłowniach.

28 lipca 1921 roku wybuchł duży pożar w składzie opału przy ul. Fabrycznej (dzisiejsza ul. Waryńskiego). Na ulicy Zamkowej zmarła kobieta – pierwsza ofiara udaru słonecznego. Nazajutrz po południu skonało dwoje kupców handlujących w południe na miejskim targowisku. Do lekarzy przywieziono aż 22 osoby z objawami udaru słonecznego.

Nadeszły też dobre wieści. Do sklepów w Pabianicach „rzucili” amerykańską mąkę z darów dla wyniszczonej wojnami Polski. Kilogram kosztował tanio - 160 polskich marek. Gazeta informowała: „Piekarnie prywatne obniżyły cenę chleba pytlowego na 47 marek za funt. Chleba białego znajduje się w mieście pod dostatkiem”.

        

Zawiniła kometa?

Naukowcy zażarcie dyskutowali, skąd się wzięły straszliwe upały w 1921 roku. W „Głosie Polskim” pojawiły się dwie teorie: „Ziemia przechodzi przez ogon komety Winneckiego i stąd całe to nieznośne gorąco” – przekonywała gazeta. Drugą teorię mieli meteorolodzy, łączący upały z plamami na słońcu, „jakie ostatnio się tam pokazały” - twierdzili.

Tymczasem z Krakowa nadeszła wieść, że zapaliły się wiązadła mostu na Wiśle. Pożary szalały w Zagłębiu. W Nisku trzeba było ewakuować ludność, bo upały wznieciły pożar w pobliżu składów amunicji. Płonęły lasy i torfowiska w Lubelskiem. We Lwowie wybuchła panika, bo upały przyniosły epidemię wścieklizny. W Tarnopolu pojawiła się cholera, a na wschód od Lwowa - tyfus. Prasa pisała: „W Krakowskim z powodu wielkiej posuchy wieśniacy, nie mogąc wyżywić bydła, sprzedają je masowo po bardzo niskich cenach. Na targowicy miejskiej odczuć się daje wielki spęd bydła”.

29 lipca 1921 roku padł (niepobity dotąd) rekord polskich upałów. W Prószkowie koło Opola słupek rtęci wskazał 40,2 stopni C.

W Paryżu termometry pokazały 38,4. Prasa podała, że paryżanie masowo uciekali na wieś. „Z jednego tylko Dworca Lyońskiego wyjeżdżało pociągami do 150.000 osób dziennie” - informowano. W Wiedniu było 38 stopni C., w Berlinie 36. Udar słoneczny zabił setki Europejczyków.

„Głos Polski” z 30 lipca donosił: „W wielu miastach brakuje wody do picia. Zarząd miasta Eupen wprowadził kartki na wodę upoważniające każdego mieszkańca do poboru 5 litrów dziennie”. W Szwecji woda do picia musi być sprowadzana z dalekich okolic, Wskutek niskiego stanu wody zagrożona jest żegluga dla parowców w Kanale Goeta pod Sztokholmem”.

Lekkie stroje młodych kobiet radowały wielu panów. W „Głosie Polski” ukazał się artykuł pod tytułem: „Co ważyć powinien strój niewieści?”. Autor pisał: „Pomysłowe Angielki już wprowadziły reformę swego stroju, ograniczając do minimum ciężaru materiału owych szatek niewieścich. Wielkie zakłady konfekcyjne ustaliły, że na czas upałów kobieta może nosić suknie nie przekraczające ciężaru 209 gramów. Bluzka i sukienka (z muślinu) winne ważyć najwyżej 170 g. Cieniutkie dessous combinaisou – 56 g, para jedwabnych pończoszek 28,5 g, lekkie podwiązki – 14,5 g”.

 

Znowu w piekle

Następna fala upałów dotarła do Pabianic w czerwcu 1937 roku. Dziennik „Orędownik” pisał: „Władze szkolne zarządziły, aby w lekcje przerywano o godzinie 11:00. Równocześnie zaniechano ćwiczeń cielesnych na wolnym powietrzu w obawie przed porażeniem słonecznym. Wczoraj w fabrykach zanotowano szereg wypadków omdlenia, szczególnie wśród robotnic, gdyż temperatura na niektórych działach produkcji, gdzie wymagane jest parowanie, dochodziła do 50 stopni C”.

Coraz większym problemem w Pabianicach był niski poziom higieny osobistej mieszkańców. Władze kraju szykowały ustawę o przymusowych kąpielach, w myśl której wszystkie miasta musiałyby zbudować kąpieliska dla ludności. Każdy mieszkaniec miałby wyznaczony termin obowiązkowej kąpieli (raz w tygodniu). Tym, którzy unikaliby spotkania z wodą i mydłem, groziła kara pieniężna.

Gazety protestowały przeciwko przymusowi. „Ludzie chcą się kąpać, lecz nie mają gdzie i paradoksem byłoby karać ich za to” - pisało „Echo”. „Wprawdzie od szeregu lat buduje się w Pabianicach Łaźnię Miejską, jednak do jej wykończenia i oddania do użytku publicznego czekać trzeba będzie długie lata przy obecnym systemie budowy. Dobroczynne lato pozwala na kontynuowanie kąpieli w stawach i rzekach, natomiast w porze zimowej sprawa kąpieli w Pabianicach przedstawia sie wprost fatalnie.

Brak ten obecnie wypełnia, poza kąpieliskami fabrycznymi, jedyna łaźnia prywatna Jana Czerkaskiego przy ul. Lipowej 1, gdzie za opłatą korzystać można z wanny i natrysku. Łaźnia ta jednak - jak nas poinformowano - wegetuje i czynna jest tylko 3 dni w tygodniu. O ile wyjdzie polecenie przymusowych kąpieli, kąpiele te muszą być bezpłatne, a to może być tylko realne tylko w kąpieliskach miejskich. Społeczeństwo czeka przeto na Łaźnię Miejską i domaga się jej uruchomienia”.

 

Szturm na saturator

Gdy w latach 70. zeszłego wieku upały znowu paraliżowały życie w Pabianicach, władze miasta sprowadziły trzy dodatkowe saturatory (dwukołowe wózki do ulicznej sprzedaży wody sodowej). Saturatory stanęły przy skrzyżowaniu ulic Nowotki (obecnie św. Jana) i Armii Czerwonej (Zamkowa), przy kawiarni „Murzynek” na Piaskach (ul. Żukowa – obecnie Łaska) oraz przy kawiarni „Mocca” (ul. Armii Czerwonej). Byle jak przepłukana szklaneczka z sodówką kosztowała 30 gr. Za sodówkę z sokiem porzeczkowym trzeba było zapłacić sprzedawcy 1 zł.

„Prywaciarzom” pozwolono otworzyć budki z lodami. Oprócz tych przy straży pożarnej (ul. Kilińskiego), koło dworca PKP i przy kinie „Robotnik”, budki stanęły na ul. Warszawskiej (przy ul. Konstantynowskiej), w parku Wolności i przy ul. XX-lecia PRL (Wyszyńskiego).

Co drugi dzień do sklepów rozwożono po kilka skrzynek oranżady z wytwórni Malinowskiego i syfonów z wytwórni Poleskiego. Napoje chłodzące znikały w kwadrans. Od czasu do czasu przyjeżdżała biała oranżada z Dłutowa i oranżada w proszku (w papierowych torebkach). W ciągłej sprzedaży była tylko słona woda mineralna „Krystynka”, ale nikt jej nie chciał.