- W Pabianicach wylądowałyśmy w maju - cieszy się Jola. - Byłyśmy w Tajlandii, gdy dowiedziałam się z Internetu, że w moim rodzinnym mieście spotkanie po latach urządzają koledzy z drugiego liceum. Wsiadłyśmy w samolot i… jesteśmy.

W podróż do krańców Ziemi Jola i Kamila wyruszyły 1 sierpnia zeszłego roku. Spakowały plecaki i wsiadły do samolotu. Z Toronto, gdzie mieszkają, poleciały do San Francisco. Potem na Wyspy Cooka, do Nowej Zelandii, Australii, na Bali, Fidżi, do Indonezji, Laosu, Birmy, Tajlandii.

- Latałyśmy samolotami, pływałyśmy statkami i jeździłyśmy samochodami - opowiadają. - W każdym kraju mieszkałyśmy po kilka tygodni. W Nowej Zelandii i Australii nawet kilka miesięcy - w schroniskach albo wynajętych pokojach. Żyjemy oszczędnie, ale i tak jestem lekko pod kreską. Wydałam ponad trzydzieści tysięcy dolarów.

Nabawiły się tylko kataru. Jola lekko się potłukła, a Kamilę podrapał zaspany miś koala, którego wzięła na ręce.

- Przed podróżą zaszczepiłyśmy się przeciwko żółtej febrze - dodaje Jola. - Śpimy pod moskitierami, które chronią przed komarami roznoszącymi malarię. Jemy to, co tubylcy.

Miały bilety na samoloty ważne przez rok. W każdej chwili mogły wrócić do domu.

- Przeleciałyśmy trzydzieści tysięcy mil i lądowałyśmy w piętnastu portach - opowiada Jola. - W liniach lotniczych musiałam wcześniej podać trasę podróży, by czekały na nas miejsca w samolotach.

Jeden bilet kosztował cztery i pół tysiąca dolarów kanadyjskich. Na podróż Jola oszczędzała przez 4 lata. W szkole, gdzie uczy angielskiego, poprosiła o urlop już w 2000 roku. Odtąd wypłacano jej 80 procent pensji.

- Ale za to podczas urlopu dostawałam przelewy pieniędzy na bankowe konto - wyjaśnia.

12-letnią Kamilę mama zwolniła ze szkoły na rok. Obiecała, że sama będzie uczyć córkę.

- Miałam lekcje geografii i biologii na żywo - mówi z dumą długonoga blondyneczka. - Dotykałam żywego wieloryba, trzymałam koalę, głaskałam kangury, widziałam krokodyle. Nurkowałam w wielkiej rafie koralowej i widziałam podziemne miasto poszukiwaczy opali w środku Australii. Pomagałam przy sprzątaniu wyspy po straszliwej fali tsunami.

Na urodziny (27 i 28 lutego) mama i córka zrobiły sobie prezent. Oglądały wschód i zachód słońca na Ayers Rock, świętej górze Aborygenów. Trzy razy witały Nowy Rok: w Australii, Indonezji i Tajlandii.

- Na Bali Nowy Rok obchodzą w marcu - wyjaśnia Kamila. - Najpierw jest głośna zabawa, potem dzień i noc wszyscy siedzą zamknięci w domach. Nie wolno używać prądu. Panuje cisza. To dlatego, by nie wróciły złe duchy, które wypędzono.

- Drugi Nowy Rok świętowałyśmy w Bangkoku - dodaje Jola. - To było w kwietniu i trwało pięć dni.

Przez cały rok Jola i Kamila prowadziły internetowy dziennik podróży. Na stronie www.jokam.com można poczytać ich wspomnienia i zobaczyć zdjęcia.

- To była fantastyczna podróż. Odmawiam odpowiedzi na pytanie, co podobało mi się najbardziej - śmieje się Jola.

Do Kanady wrócą we wrześniu. Przedtem chcą żeglować po mazurskich jeziorach i zobaczyć Bieszczady.

Joli Działeckiej zawsze było za ciasno w rodzinnych Pabianicach. Podczas studiów na filologii angielskiej kilka razy jeździła do Londynu i Nowego Jorku.

- Miałam szczęście, dostawałam wizy - wspomina. - W końcu władze powiedziały „stop" i odmówiły wydania paszportu.

Dokument dostała dopiero w 1987 roku, po 7-letniej karencji. Natychmiast poleciała do USA. I została.

- Ostatecznie wylądowałam w Toronto, w Kanadzie - mówi. - To przez przypadek. Wybrałam się na wycieczkę poza USA. Nie zauważyłam, że mam wizę z jednokrotnym przekroczeniem granicy. Nie mogłam wrócić do Stanów.

Pracowała jako kelnerka i opiekunka dzieci. W końcu znalazła posadę nauczycielki angielskiego w szkole średniej.

- Nie przeszkadzał im mój polski akcent - dodaje.

W Kanadzie poznała przyszłego męża - Leszka Świątka. Łodzianin płynął na polskim jachcie z Australii do USA. W San Francisco zszedł na ląd. Potem przejechał całe Stany Zjednoczone, bo znajomi powiedzieli mu, że w Kanadzie mieszka pabianiczanka. Leszek pracuje w firmie reklamowej, Jola uczy kanadyjskich nastolatków w szkole średniej.