Co się stało? Już nie chce Pan władzy?

- Jako radny minionej kadencji czułem się bezradny. Prezydent Jan Berner lekceważył nas. Nie słuchał, co mamy do powiedzenia. Takim radnym to ja nie chcę być. Próbowałem coś budować, tworzyć. Na próżno.

Na pożegnanie Berner nie podał Panu ręki. Odwrócił się plecami...

...i to mój dawny kolega z harcerstwa. Myślałem, że jest inny. Okazał się bufonem zakochanym w sobie. Jestem nim bardzo rozczarowany. Berner nie pozostawił po sobie nic dobrego.

Po Panu też niewiele zostanie.

- Myli się pani! Zostanie! Gdy byłem wicedyrektorem w Pamoteksie, wywalczyłem budowę hali sportowej do koszykówki i basenu. Podstępem załatwiłem na to pieniądze, ale się udało. Wymyśliłem też, by zburzyć starą ujeżdżalnię, a na jej miejscu, na rogu Mariańskiej i Orlej, zbudować halę sportową za pieniądze fabryki. Zbudowałem przychodnię przy Kilińskiego, blok i przedszkole przy Zamkowej.

To było dużo dawniej. A przez szesnaście lat w Radzie Miejskiej Leszek Maliński zachowywał się tak, jakby tylko on miał rację.

- Codziennie spędzałem cztery godziny na czytaniu uchwał, przeglądaniu przepisów. Wiedzy szukałem u fachowców. Na obrady zawsze przychodziłem przygotowany. A prezydent i jego służby nie zawsze. Dlatego jako radny miałem prawo to krytykować.

Prawdę mówiąc, krytykował Pan wszystkich. Jest Pan diabelnie konfliktowy?

- Zawsze, gdzie się pojawiałem, wzbudzałem emocje. Jestem niepokorny, ale uczciwy. Znam wiele pabianickich karier. Wiem, jak ci ludzie załatwiali sobie stanowiska, jak załatwiali pracę swoim dzieciom, talony na samochody...

A Pan nigdy talonu nie wziął?

- Nie wziąłem. Nigdy. Samochody kupowałem za pieniądze zarobione przez siebie.

Ale władzę Pan brał z ochotą?

- Ja mam od urodzenia cechy przywódcze. Gdy miałem dziesięć lat, zostałem kierownikiem ministrantów. Musiał mnie słuchać nawet brat starszy o sześć lat. Podczas wojny byłem drużynowym w Szarych Szeregach w tak zwanej Szkole Bojowej. Po wojnie, gdy harcerstwo przestało być harcerstwem, odszedłem.

Ale wrócił Pan. I został komendantem pabianickiego hufca? Po co było Panu tyle stanowisk?

- Nie chodzi o rządzenie, ale działanie. Jestem człowiekiem czynu. Gdy byłem prezesem Włókniarza, dużo wysiłku włożyłem, by nasi piłkarze weszli do II ligi. Do dziś nikt nie powtórzył tamtego sukcesu.

Był Pan też zastępcą dyrektora Pamoteksu i Alby w Łodzi, dyrektorem fabryki włókienniczej w Zelowie, przewodniczącym Rady Miejskiej. Dla pieniędzy?

- Pieniądze nie były ważne. Najbardziej chciałem być dyrektorem naczelnym Pamoteksu. To było moje marzenie z dzieciństwa.

Nie spełniło się?

- Niestety. Kiedyś w Pamoteksie awansowałem Bogdana Kunkę na kierownika inwestycji. Pomogłem mu w karierze, poszedł na studia. A po dziesięciu latach, gdy Kunka był sekretarzem PZPR, tak zadziałał, żebym nie został naczelnym Pamoteksu.

A musiał być Pan dyrektorem naczelnym?

- Pochodziłem z biednej religijnej rodziny. Moja mama była tkaczką. Bardzo ciężko pracowała. Było mi jej żal. Obiecałem sobie, że jak będę dorosły, zostanę dyrektorem tej fabryki i zmienię warunki pracy tkaczek.

Jest Pan postrzegany jako pierwszy komunista Pabianic. Zawsze szedł Pan pod rękę z partią. Dla kariery?

- Do partii zapisaliśmy się wraz z całą grupą, gdy zdawaliśmy maturę. Upomnieli się o mnie, gdy byłem na Politechnice Łódzkiej. Nie byłem dobrym członkiem partii. Jako dyrektor walczyłem z sekretarzami, którym się wydawało, że rządzą fabryką.

Jak teraz na emeryturze i bez mandatu radnego wypełni Pan swój dzień?

- Kilka razy w tygodniu jeżdżę po czterdzieści kilometrów na rowerze. Zawsze umiałem radzić sobie ze stresem, więc teraz spokojnie odpocznę. Może jeszcze przypnę narty...