Prokurator przesłuchał mnie i powiedział, żebym sam się ukarał. Dobrowolnie - oburza się Paweł Miszczak, właściciel firmy kamieniarskiej Bartek z ulicy Kilińskiego. - Proponował mi karę pół roku więzienia w zawieszeniu. Nie zgodziłem się.

Prokurator zarzuca Miszczakowi narażenie na szwank zdrowia i życia pracownika.

Poszło o palec, a właściwie o opuszek palca serdecznego prawej dłoni. W firmie Bartek, gdzie robi się nagrobki z marmuru i granitu, praca jest nielekka. Robotnicy dobrze wiedzą, że trzeba targać ciężkie kamienie albo drewniane i betonowe belki. Każdy pracownik przechodzi badania lekarskie i szkolenie BHP.

U mnie wszyscy robią wszystko - tłumaczy Miszczak. - Grafik komputerowy jak trzeba nosi płyty, a kamieniarz obsługuje komputer. Jak trzeba, to ja też staję przy maszynie. To za mała firma, żeby trzymać się ścisłej specjalizacji.

Wiedział o tym 28-letni Marcin Z., który u Miszczaka pracował nie pierwszy raz. Miał doświadczenie, bo najpierw robił rok, potem zafundował sobie krótką przerwę i wrócił do firmy.

Miał ważne wszystkie badania i szkolenia do 2007 roku - tłumaczy Miszczak. - Teraz inspekcja pracy zarzuca mi, że powtórnie nie przeszkoliłem pracownika. Kodeks pracy nie stanowi, po jak długiej przerwie trzeba znowu szkolić pracownika. Konia z rzędem temu, kto znajdzie to w kodeksie.

Pech przytrafił się pod koniec maja. Marcin Z. z drugim pracownikiem nosili ciężkie tregry.

Przeszkoliłem ich wcześniej, poinstruowałem, jak to trzeba robić - twierdzi Miszczak. - Kazałem złapać z góry, żeby nie było nieszczęścia. Ale stało się...

Marcin Z. złapał belkę z dołu, bo tak było mu wygodniej. Położył ją na drugiej belce. Zrobił to tak niefortunnie, że przygniótł opuszek palca. Gdy wyrwał go spod belki, w rękawicy poczuł ciepłą krew. Zdjął rękawicę. I zobaczył, że serdecznemu palcowi prawej ręki brakuje opuszka.

Zrobiłem mu prowizoryczny opatrunek, a syn zawiózł go na pogotowie - opowiada Miszczak. - Potem spisałem protokół powypadkowy i wezwałem inspekcję pracy. Bo takie są przepisy.

Od inspektora Miszczak dowiedział się, że powinien powiadomić prokuratora. Zdziwił się, ale pokornie złożył doniesienie sam na siebie.

Inspektor potraktował ten wypadek jako ciężki - opowiada kamieniarz. - No i zaczęło się! Dostałem wezwanie do komendy. Przesłuchiwała mnie miła policjantka.

Z opinii biegłego lekarza sądowego wynika, że wypadek nie był ciężki. "Jest to uszkodzenie ciała inne niż określone w art. 156 kodeksu karnego, choć spowodowało naruszenie czynności prawej górnej kończyny na okres trwający więcej niż 7 dni" - napisał w opinii lekarz sądowy.

Mimo to pani oficer poinformowała Miszczaka, że jest podejrzany o narażenie człowieka na szkodę utraty życia i zdrowia. Prokurator zarzuca mu czyn z artykułu 220 paragraf 1 kodeksu karnego.

"Jako odpowiedzialny za bezpieczeństwo i higienę pracy nie dopełnił obowiązków przeszkolenia pracowników w zakresie pracy przy podkładach i szynach kolejowych, a następnie dopuścił ich do wykonywania tej pracy, przez co naraził ich na niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu" - czytamy w piśmie z prokuratury.

Jako podejrzanemu w sprawie karnej, Miszczakowi pobrano odciski palców i zrobiono trzy fotografie do kartoteki kryminalnej.

Protestowałem. Ale policjantka powiedziała, że takie są przepisy i nic na to nie poradzę - opowiada Miszczak. - Potem wziął się za mnie prokurator. Proponował przyznanie się do winy i samoukaranie.

Paweł Miszczak nie chciał.

- Czekam na proces - mówi. - Wierzę, że sąd mnie oczyści.