Po co Pan tam pojechał?

- Cztery razy uczestniczyłem w misjach ekspertów ONZ jako obserwator na terenie byłej Jugosławii oraz Bośni i Hercegowinie. Dwa razy pojechałem jako jeden z dowódców Polskiej Jednostki Specjalnej Policji w Kosowie znajdującej się w Mitrovicy, punkcie zapalnym Kosowa.

Bał się Pan?

- Człowiek, który się nie boi to wariat. Ale każdy z nas wierzył, że wróci cały do domu. Nikt jadąc tam nie brał pod uwagę, że zginie. Tam nauczyłem się radzić sobie ze strachem.

A Pana koledzy ginęli?

- Trzech z którymi byłem na wyjazdach zginęli w trakcie służby na misjach pokojowych. Podczas zamieszek w Mitrovicy mieliśmy siedemnastu rannych.

W chwili takiego zagrożenia wymyśla się taktykę? A może ma się ochotę pakować walizki i uciekać do domu?

- Nie można uciekać, gdy się odpowiada za 115 podwładnych. 8 kwietnia 2003 roku policjanci amerykańscy natrafili na nielegalną uzbrojoną grupę tzw. "strażników mostu" w centrum miasta. Akurat dzień wcześniej my zatrzymaliśmy trzech zbrodniarzy wojennych. Nastroje wśród Serbów były nieciekawe. Sprowokowali Amerykanów do użycia broni głodkolufowowej, czyli strzelania gumowymi nabojami. To rozwścieczyło tłum Serbów, który nagle urósł do 300 osób, aby po chwili liczyć ponad tysiąc osób. Gdy nadjechali wezwani na pomoc polscy policjanci, z tłumu rzucono granat. Ranił pięciu. Najważniejsze było jak najszybciej i skutecznie zabrać rannych. Na grupę idącą na ratunek spadł kolejny granat. W sumie mieliśmy siedemnastu rannych i tylko jedną karetkę, i jednego lekarza.

Myślał Pan wtedy jak ocalić własne życie?

- Nie. Każdy myślał, jak pomóc rannym, jak ich najszybciej i bezpiecznie zabrać. Zostali zawiezieni do francuskiego szpitala. Wszyscy przeżyli dzięki temu, że mieli kamizelki kuloodporne.

Uciekał Pan?

- W 1998 uciekaliśmy z Bośni z terenu etnicznie zamieszkałego przez Serbów na teren tzw. federacyjny. Żołnierze brytyjscy mieli nas ochraniać, a potem okazało się, że pierwsi się spakowali i odjechali. My ewakuowaliśmy się godzinę później. Zresztą niektórych z kolegów z innych krajów nazywaliśmy dziennymi policjantami. W nocy wchodzili w najgłębszą dziurę.

Było warto tak się narażać?

- Warto. Zdobyłem ogromne doświadczenie. Pracowałem z policjantami z 49 krajów z całego świata.

Gdzie policjantom żyje się najlepiej?

- Nie można jednoznacznie stwierdzić, że w tym czy innym kraju. Jest to uzależnione od wielu czynników. Na przykład we Francji, żandarmeria ma uprawnienia przyznane jeszcze przez Napoleona. Przysługuje im wiele przywilejów socjalnych, dostają mieszkanie służbowe.

Brutalne mordy, śmierć, gwałty, zbiorowe mogiły to codzienność tego zakątka Europy. Zmieniło to Pana?

- Teraz zacząłem inaczej patrzeć na świat.
Inaczej niż my cywile?

- Mam więcej pokory do życia. Nie rozpaczam, gdy komuś "ucinają palec", bo to tylko drobiazg. Uważam gdzie stawiam nogę. Sprawdzam czego dotykam. Nie wszystkie drzwi otwieram natychmiast. Stałem się bardziej uważny.

Kiedy znów Pan się tam wybiera?

- Nie wybieram się. Przez te lata wiele mi umknęło z życia rodzinnego. Gdy córka kończyła podstawówkę nie było mnie. Gdy zdawała maturę też mnie nie było. Chociaż teraz, gdy już studiuje, chcę patrzeć jak wchodzi w dorosłe życie. Żona i córka czasami do mnie przyjeżdżały.

Kiedy wreszcie na styku Bośni, Hercegowiny, Serbii i Albanii zapanuje spokój?

- Nie szybko. Tam nie ma rodziny, której nie dotknęłaby jakaś tragedia. Oni to pamiętają i nienawiść przekazują z pokolenia na pokolenie.

Nie brakuje Panu teraz adrenaliny, którą karmił się Pan przez te lata?

- Przeszło rok temu wróciłem z ostatniej wyprawy. Dotychczas pracowałem w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Łodzi, skąd komendant Zdzisław Stopczyk ściągnął mnie do Pabianic. Teraz znów jestem do zadań specjalnych. Odpowiadam tylko przed nim i jestem "policją w policji".