Do centrum miasta wyruszam około południa. Wtedy po ulicach kręci się najwięcej ludzi. Mam solidny prawie nowy składany wózek. Pożyczyłem go od Ryszarda Zimonia z Chrześcijańskiej Grupy Wsparcia. W zeszłym roku Amerykanie przysłali do Pabianic aż 70 takich wózków.

Ujeżdżam zaledwie 30 metrów i… okazuje się, że sam nie dam rady. Slalom po dziurawych chodnikach jest ponad siły zdrowego faceta, a co dopiero inwalidy. Wózek co chwilę klinuje się w dziurach chodnika i jezdni. Koła buksują. O pomoc muszę prosić koleżankę.

Najpierw jedziemy do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w Starostwie. Podróż zajmuje 20 minut, mimo że do pokonania jest tylko kilometr. Docieramy zmęczeni i spoceni. Bolą nas ręce. A to dopiero początek drogi przez mękę.

Przy tym, co widzimy za bramą Starostwa, nierówne chodniki na ulicach wydają się gładkie jak niemiecka autostrada. Pięć minut zajmuje nam pokonanie 20 metrów do drzwi PFRON-u! Dla inwalidy na wózku to bastion nie do zdobycia.

Prowizoryczny podjazd trudno sforsować, bo leżą na nim grube gumowe wycieraczki. Wejście jest za wąskie. Nie da się wjechać wózkiem. Można wprawdzie otworzyć drugie skrzydło drzwi, ale trzeba zwolnić blokadę… na wysokości prawie 2 metrów. Do tego drzwi uchylają się na zewnątrz, a u podnóża jest kilkucentymetrowy próg.

Nawet we dwoje nie możemy dać sobie rady.
Głośno walę w drzwi. Może ktoś usłyszy i pomoże? Jestem naiwny - nikt nie pomaga. Urzędnicy schronieni za solidnymi drzwiami nie słyszą rozpaczliwego pukania.

Nieopodal jest podjazd do Wydziału Komunikacji - szeroki, wyłożony równą kostką. Drzwi rozsuwają się samoczynnie. Ufnie wjeżdżam na podjazd i… pierwszy raz ląduję na ziemi. Między chodnikiem a podjazdem jest kilkucentymetrowa szpara. To przez nią wózek zmienił się w katapultę.

Wyjeżdżamy na Zamkową. Chcę załatwić kilka codziennych spraw. Kupić jedzenie, lekarstwa w aptece, podjąć pieniądze w banku, złożyć zeznanie podatkowe w Urzędzie Skarbowym. Nowa równa kostka przed Starostwem wygląda nieźle. Ale to tylko pozory. Wózek podskakuje na niej jak jojo. Od wstrząsów zaczyna mnie boleć głowa.

Przed drzwiami do banku PKO SA jest podjazd. Trochę stromy, ale da się wjechać. Drzwi otwierają się do wewnątrz. Wjeżdżamy. Kolejka do kasy jest spora, wybieram więc bankomat - kilka metrów dalej. Ma osobne wejście i… trzy strome schody. Nie damy rady wjechać.

Mijamy sklepy przy Zamkowej, ale nie możemy nic kupić. Wszędzie schody, brak podjazdów. Mam wrażenie, że jesteśmy niewidzialni. Mija nas wiele osób. Nie patrzą. Odwracają głowy, jakby w oczy kłuł ich widok inwalidy na wózku.

Na skrzyżowaniu Zamkowej i św. Jana jest wysoki krawężnik. Mocujemy się z wózkiem, by wjechać na chodnik. Wtedy zapala się czerwone światło. Blokujemy ruch. Nikt nie proponuje pomocy.

Docieramy do apteki przy ul. Zamkowej. Jeszcze nie udało się wypłacić pieniędzy, ale już widać, że nie będą potrzebne. Do apteki wiodą strome półtorametrowe schody. Musiałyby mnie wnieść co najmniej dwie silne osoby. Stoję kilka minut bezradnie wpatrując się w drzwi. Do pomocy nie ma chętnych.

Jest kolejny bank - PKO BP. Szeroki podjazd z poręczami ułatwiającymi wjazd wózkiem. Drzwi otwierają się samoczynnie. W środku bez kłopotu manewrujemy wózkiem. Mimo że jest sporo ludzi.

Na poczcie przy Pułaskiego zamierzam zapłacić za telefon. Podjazd ma wygodne poręcze. Drzwi rozsuwają się samoczynnie, ale... przejście jest za wąskie. Wózek klinuje się na chwilę, a drzwi zamykają się i boleśnie przycinają mi rękę. Z trudem wjeżdżamy do środka. Jest okienko dla niepełnosprawnych... z kartką "nieczynne". Stoję przy nim kilka minut. Nie chcą mnie obsłużyć. Rezygnuję.

Dojeżdżamy do hipermarketu Hypernova. Są aż dwa podjazdy. To pierwsze miejsce, gdzie nie ma barier. Po zakupy wjeżdżam szeroką bramką. Bez problemu buszuję między półkami. Płacę w kasie ze znaczkiem wózka. Jest niższa od innych i ma szersze przejście. Na koniec jadę do toalety dla niepełnosprawnych. Muszla i umywalka na właściwej wysokości. Czysto, ładnie.

Pokonujemy Zamkową. Wózek niebezpiecznie chybocze się na torowisku. Na nowiutkim przejściu przy Traugutta są bardzo wysokie krawężniki. Nikt nie pomyślał o podjazdach. Znów mocujemy się, by podjechać.

- Mogę państwu pomóc - proponuje młody mężczyzna.

To pierwsza propozycja pomocy, choć krążymy po mieście od prawie dwóch godzin.

Urząd Skarbowy. Znów schody i wąskie drzwi. Bezradnie czekamy na pomoc.

- Proszę pojechać w głąb podwórka, tam jest podjazd dla wózków - radzi uprzejma starsza pani.

Rzeczywiście jest wejście dla niepełnosprawnych, ale od frontu nie ma tablicy informacyjnej.

Drugą toaletę znajdujemy w Urzędzie Miejskim (mają tu kręty podjazd). Jest zamknięta. Strażnik kilka minut szuka klucza. W końcu otwiera drzwi… Wewnątrz sprzątaczki urządziły sobie składzik szczotek i wiader.

- Rzadko z niej ktoś korzysta - tłumaczy zakłopotany strażnik.

Minęły trzy godziny. Jesteśmy wykończeni. Od walki z nierównymi chodnikami mamy poobcieraną skórę na dłoniach. A przemierzyliśmy niewielki odcinek miasta. Nie mamy siły iść dalej. Wracamy autobusem.

O niskopodłogowym autobusie dla niepełnosprawnych nie ma co marzyć. Nie kursuje od roku. Jest 15.00. Godziny szczytu. Tłumy przy SDH Trzy Korony. Podjeżdża autobus. Ludzie tłoczą się przy drzwiach. Mijają nas obojętnie. Na przystanku zostajemy sami. Kierowca czeka, nie zamyka drzwi. Błagalnie patrzę do wnętrza autobusu. W końcu wybiega młody mężczyzna.

- Mogę pomóc? - pyta.