- To cud od Boga, że żyje - wzrusza się babcia Ani. - Nasze modlitwy zostały wysłuchane.

O straszliwych przeżyciach świadczy jedynie długa blizna na głowie dziewczyny.

- Z córki zrobiła się gaduła - śmieje się Ewa Welfel, mama Ani. - Lekarze wyjaśnili, że to reakcja po wypadku. Poza tym córka boi się sama spać i często musi odpoczywać.

Ania miała potężny obrzęk mózgu, połamane kości czaszki i twarzo-czaszki, stłuczone płuca, złamany obojczyk, złamane prawe ramię. Była częściowo sparaliżowana. Lekarze obawiali się, że nie będzie widzieć i słyszeć.

- Oczodoły miała strzaskane. Były podejrzenia, że nerwy wzrokowe są uszkodzone - wyjaśnia mama Ani.

Pani Ewa jest pielęgniarką. Dla niej opinie lekarzy z łódzkiego szpitala im. Barlickiego, gdzie leżała córka, brzmiały fachowo i złowieszczo.

Matka jest przekonana, że córkę uratowały dredy spięte z tyłu głowy. Potwierdzili to lekarze.

- Zachowały się jak poduszka powietrzna - mówi pani Ewa. - Zamortyzowały silne uderzenie w tył głowy.

Fryzurę z dredami Ania sprawiła sobie na studniówkę. Ufarbowała włosy na czarno i zapętała w długie strączki. Potem u fryzjera w Łodzi przedłużyła włosy sztucznymi - do pasa. Podczas wypadku miała przepaskę na głowie, włosy spięte w tyle głowy. Gdy samochód, którym jechała z czwórką przyjaciół, wjechał w ciężarówkę, dziewczyna kilka razy uderzyła głową w fotele. Gruby pęk włosów osłabił siłę zderzenia. Twarzy nic nie ochroniło.

Ciężko ranna najpierw trafiła na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej w pabianickim szpitalu. Leżała dobę. Zrobiono jej tomografię komputerową głowy, ale nie miał kto odczytać obrazu z ekranu komputera. Nie zrobiono zdjęć, bo nie było kliszy. Rodzice stanęli na głowie, by córkę przenieść do szpitala im. Barlickiego w Łodzi.

- Przywieźli ją w drugiej dobie po wypadku - opowiada doktor Piotr Komuński, neurochirurg z Łodzi.

Doktor dobrze pamięta Anię, bo sam jest pabianiczaninem, chodził do I LO. To on wraz z doktorem Krzysztofem Tyborem operowali Anię.

- Miała poważne obrażenia mózgu. Nie wymagały natychmiastowej operacji, ale należało je intensywnie leczyć - dodaje.

Przez pierwszy tydzień lekarze utrzymywali Anię w śpiączce - by nie czuła bólu. Oddychała z pomocą respiratora. Pielęgniarki myły ranną codziennie i układały wygodnie. Przy łóżku dziewczyny wciąż siedzieli mama, tata, ciocia. Przychodzili koledzy i chłopak - Marcin. Mówili do niej, choć nie słyszała. Opowiadali, co się dzieje w domu, w szkole. Po tygodniu Ania otworzyła oczy i ścisnęła rękę cioci.

Gdy ustąpił obrzęk mózgu, lekarze wyznaczyli termin operacji - 13 kwietnia.

- Musiałam obciąć jej włosy - wspomina mama.
- Obawiałam się jak córka to przyjmie, ale Marcin wytłumaczył jej, że będzie mogła znowu przypiąć dredy. No i uspokoiła się.

W szpitalu nie było księdza, a Ania chciała przyjąć namaszczenie chorych.

- Wezwaliśmy go telefonicznie - opowiada mama. - Na salę operacyjną pielęgniarki przemyciły ulubioną maskotkę Ani.

Operacja trwała prawie 4 godziny. Kiedy dziewczyna wyjeżdżała z sali operacyjnej, w zaciśniętej pięści trzymała miśka.

- Operacja nie była skomplikowana technicznie - mówi doktor Komuński. - Polegała na ułożeniu i zespoleniu połamanych kości twarzy. Połączyliśmy je maleńkimi śrubami z tytanu.



***
DOSTAŁAM DRUGĄ SZANSĘ

Życie Pabianic rozmawia z Anią Welfel:

Jak się czujesz?

- Już dobrze. Czasem boli mnie głowa, zwłaszcza gdy zmienia się pogoda. Dużo śpię i odpoczywam. Jem jak małe dziecko, kilka razy dziennie. Jeżdżę z mamą do lekarzy na konsultacje. Mam też przyjemną rehabilitację, bo muszę żuć gumę. Tak zalecili lekarze, by szczęka lepiej pracowała.

Opis Twoich obrażeń brzmi makabrycznie, ale gdyby nie blizna i króciutkie włosy, nie byłoby śladu wypadku?

- Prawda? Neurochirurdzy ze szpitala Barlickiego pomyśleli nawet o tym, by bliznę można było ukryć pod włosami, gdy odrosną. To wspaniali ludzie. Poskładali mi kości twarzy i połączyli tak, że nie ma śladu. Jeszcze jestem opuchnięta, ale mama mówi, że to szybko minie. Mama wie co mówi, bo jest pielęgniarką.

Już wychodzisz z domu?

- Tak, chodzę z mamą. W czwartek pozwoliła mi samodzielnie spacerować dookoła bloku. Razem byłyśmy w szkole. Chciałam podziękować duchownym z kościoła Najświętszej Marii Panny i Trójcy Przenajświętszej, nauczycielom i kolegom za pamięć i wsparcie. Nie zapomnę, że zorganizowali akcję oddawania krwi. Mnie krew nie była potrzebna, ale z pewnością przydała się innym chorym.

Czy pamiętasz dzień wypadku?

- Nie. Wypadł mi z życiorysu. Wiem, że miałam wypadek, że zginęła Karina. Ale wiem to od rodziców. Nic nie pamiętam.

Masz żal do Rafała, który prowadził auto?

- Nie winię go. Na pewno nie chciał tego, co się stało.

Co się zmieniło w Twoim życiu?

- Byłam wierząca, a teraz jeszcze bardziej zbliżyłam się do Boga. Gdy wyszłam ze śpiączki, modliłam się. Bardzo wierzyłam, że Bóg mi pomoże. I tak się stało. Zrozumiałam też, że życie nie jest nam dane raz na zawsze, że może się skończyć w każdej chwili. Chciałabym je dobrze przeżyć.

Jak?

- Szkołę średnią skończyłam, dostałam świadectwo z czerwonym paskiem. Za rok chcę zdać maturę, potem studiować. Myślę o informatyce. Chcę wyjść za mąż, mieć dzieci. I chcę być dobrym człowiekiem.


***
Tragedia rozegrała się wczesnym rankiem 29 marca, gdy większość uczniów liceum im. świętego Wincentego a'Paulo jechała do Częstochowy autokarem. Pięcioro wolało jechać samochodem osobowym. Wiśniowe bmw prowadził Rafał. Jechały z nim Karina, Ania, Sylwia i Joanna. Rafał ma prawo jazdy zaledwie od jesieni ubiegłego roku. Jechał szybko ulicą Warszawską. Na przejściu dla pieszych potrącił 69-letnią kobietę. Samochód wpadł w poślizg, pokaleczył rowerzystę i uderzył w potężną ciężarówkę. Z pogruchotanego auta wysiadł Rafał, Sylwia i Joanna. Aby wydobyć ranną Anię i ranną Karinę, trzeba było wezwać strażaków. Karina zmarła w szpitalu.