Dwaj policjanci przyczaili się w radiowozie przed Miejskim Ośrodkiem Kultury przy ulicy Kościuszki. Gdy ujrzeli Lisa, poszli jego tropem.
- Proszę z nami - usłyszał dziennikarz.
- Czyżbym coś przeskrobał? - spytał lekko zaniepokojony.
I grzecznie podreptał za policjantami do pokoju na tyłach budynku.
Wyszedł po dłuższej chwili, chowając długopis w kieszeni marynarki. Mandatu nie dostał. Policjanci czekali na niego, bo chcieli zdobyć autograf. Dostali autograf i po książce „Co z tą Polską?”.
Tomasz Lis przyjechał nad Dobrzynkę na zaproszenie naszej redakcji i Towarzystwa Przyjaciół Pabianic. Takich tłumów Miejski Ośrodek Kultury dawno nie widział. Na spotkanie z Lisem przyszło ponad 500 osób. Pierwsi „zameldowali się” dwie godziny przed rozpoczęciem spotkania.
Do Pabianic Lis jechał z Konstancina pod Warszawą, gdzie mieszka z żoną (Kingą Rusin) i dwiema córeczkami. W Ksawerowie utknął w korku na skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. Potem poszło gładko. Bez problemu znalazł ulicę Kościuszki. Samochód (granatowe combi) zaparkował przed wejściem do kawiarni MOK-u. Bocznymi schodami wszedł na piętro. Tam czekała ekipa wydawców jego książki. Był także dziennikarz z Monachium, który jeździ z Lisem po Polsce, przygotowując prasowy reportaż o nim.
- Na wszystkich spotkaniach widzę tłumy - dziwił się Niemiec.
Lis zdążył zapalić papierosa. Miał ochotę na herbatę, ale było już kilkanaście minut po godzinie 17.00.
- Więc odłóżmy to. Chodźmy na salę. Ludzie nie mogą czekać - powiedział.
Wszedł na scenę, zdjął marynarkę i wziął do ręki mikrofon. Przez kilkanaście minut dzielił się swymi przemyśleniami o Polsce. Potem odpowiadał na pytania.
Tego dnia Lis ubrał się w granatowe dżinsy, pasiastą koszulę i marynarkę w jodełkę.
- Jestem rozczarowana. W telewizji wygląda pan lepiej - głośno stwierdziła starsza pani. - Pieńkowska by się wystroiła na taką okazję.
Przez godzinę Lis cierpliwie podpisywał swoją książkę. Tłum napierał, wybuchały kłótnie o miejsce w długiej kolejce. Pod naporem tłumu dziennikarz coraz dalej odsuwał krzesło i stolik. Ponad 150 razy złożył swój zamaszysty autograf. Z Pabianic wyjechał z podarunkami: bawełnianą koszulką w barwach miasta i kubkiem ozdobionym widokami Zamku i kościoła św. Mateusza.
- Skąd wiedzieliście, że lubię kubki, a żółty i granatowy to moje ulubione kolory - dziwił się, dziękując za prezenty.
***
O CO PYTALI PABIANICZANIE
Nie lubi pan Leppera. A którego z polityków pan ceni?
- Doceniam Andrzeja Leppera za jego skuteczność działania, ale nie chciałbym żyć w Polsce pod rządami Leppera. Cenię Jana Marię Rokitę, Donalda Tuska. Uważam, że Włodzimierz Cimoszewicz to uczciwy człowiek.
A Miller?
- Proszę o następne pytanie.
Z całym szacunkiem dla pana nazwiska, ale już wielu farbowanych lisów opowiadało nam, jak powinno być w Polsce?
- Ja nie jestem farbowany. Państwo z przodu mogą to potwierdzić - zapewniał pokazując krótko ostrzyżone włosy.
Po tym co pan pisze widać, że wie pan jak Polskę zmienić, naprawić. Dlaczego tego nie zrobić? Będzie pan kandydować na prezydenta kraju?
- Tego nie wiem. Czy chce pan, bym to dziś ogłosił w Pabianicach? Proszę mnie nie zmuszać do takich deklaracji, bo nie wiem.
Kim chciał pan zostać?
- Miałem zostać lekarzem. Tak chcieli rodzice. Uważali, że mężczyzna powinien mieć porządny zawód. Nie dostałem się na Akademię Medyczną. I całe szczęście.
Co by pan robił, gdyby nie został pan dziennikarzem?
- Pewnie bym nie żył. Nie ma takiej możliwości.
Czy ogląda pan telewizyjne Fakty?
- Nie. O tej porze zwykle bawię się z córkami, piszę, czytam.
Czy to prawda, że będzie pan pracował w Telewizji Polskiej?
- Nie mam zamiaru.
A co pan zamierza?
- Na razie piszę następną książkę. Chciałbym choć przez trzy dni w tygodniu być z rodziną.
Komentarze do artykułu: Lis się nie wymknął
Nasi internauci napisali 0 komentarzy