A przygoda Musiała z rekonstrukcją dawnych zaprzęgów wzięła się z miłości do koni.

 -  Były u nas, odkąd pamiętam. Pochodzę ze wsi. W naszym gospodarstwie pracowało się końmi, gdy jeszcze nie mieliśmy ciągników  – opowiada gospodarz.

Gdy Jan ożenił się, postawił dom w Dobroniu, nie uprawiał już roli, ale w jego stajni nadal stały dwa konie. Nie wyobrażał sobie bez nich życia. 

- Mieliśmy z żoną trudny okres, gdy budowaliśmy dom. Potrzebowaliśmy pieniędzy i wtedy konie sprzedaliśmy – opowiada pan Jan. - Bardzo mocno to odchorowałem i najszybciej, jak było  możliwe, kupiłem jednego, a potem drugiego konia. 

Serce całej rodziny Musiałów skradła kara klacz Baśka. Miała u nich zapewnione miejsce i opiekę do końca swoich dni. Nie poszłaby na sprzedaż.

 - To był wyjątkowo mądry, oddany koń, bezproblemowy. Gdy miała źrebaka, wszystko można było przy nim zrobić, nie protestowała – wspomina gospodarz. - Niestety nabawiła się poważnej kontuzji.

Baśce pękła kostka przy kopycie. Pogruchotane kości „rozeszły się”. Nie pomogły żadne interwencje weterynarza, prześwietlenia, leczenie. Trzeba było Baśkę uśpić. Cała rodzina bardzo mocno to przeżyła.

- U nas konie nie pracują, to jak członkowie rodziny – opowiada pan Jan. - Po odejściu Baśki powiedziałem do żony, że tak nie możemy, żebyśmy jednak tak mocno nie przywiązywali się do tych zwierząt. Ale się nie da.

Przez ostatnie lata w stajni u Musiałów mieszkają wałachy. Klacze bywały kłopotliwe z powodu wahań humorów. Bywało, że nie mogły brać udziału w pokazach czy stanąć w zaprzęgu wiozącym parę młodą do ślubu, bo akurat miały źrebaka, albo były źrebne. A koni, jak zapewnia pan Jan, się nie pożycza.

- Chociaż mam kolegę, który zawsze w potrzebie nas ratował i dawał swoje konie – dodaje gospodarz. - Teraz mamy dwa wałachy rasy śląskiej, które zawsze są gotowe do jazdy. To Karino i Kuba.
     Piękne, kare 6-latki dumnie prezentują się w tradycyjnych uprzężach przy powozach i karetach. Jeżdżą na konkursy i zawody. - Sami je wyszkoliliśmy, bo nic nie potrafiły – dodaje pasjonat. - To pojętne zwierzęta, mają bardzo dobre charaktery. Ślązaki są świetne do nauki, do wszystkiego…

Piękne, dumne i kare

     - Lubuję się w tej maści – mówi pan Jan. - Dawniej jeździliśmy karawanem, więc inne konie po prostu nie pasowały. Ale jak wiem od dziadka, który był ułanem, do powozu czy karety też zaprzęgało się tylko kare konie.

Przed wielu laty białe konie w zaprzęgach nie chodziły. Moda na nie weszła, gdy pojawiły się samochody wożące ludzi do ślubu. Wtedy trzeba było coś zmienić, żeby karety wróciły do łask nowożeńców. Na nowo stały się popularne, a białe rumaki przy karecie dobrze wyglądały.

- Ale to nie są konie do karety – zapewnia pan Jan. - Tam może być tylko koń kary, karo-gniady albo ciemnogniady. A do bryczki i powozu półkrytego zaprzęga się kasztany. Takie są tradycyjne zasady.

Nowa moda też dotknęła samych karet, które zaczęły być przemalowywane na biało. A takich dawniej nie było.

- To wymysł naszych czasów. Białe i w kolorze écru jeździły tylko karawany dla dzieci – dodaje.

Musiałowie mieli karety od lat. Ojciec Jana woził ludzi do ślubów. Potem obaj z bratem jeździli. Teraz syn Maciej przejął pałeczkę po tacie. Karety i powozy Musiałów to wyjątkowe okazy, bardzo dobrych firm. Wszystkie oryginalne, bez nowych, dorabianych elementów.

- Nie mamy replik – zapewnia pan Jan. - Karety i powozy liczą po ponad 100 lat.

Jeden z takich powozów wypatrzył w Łodzi. Stał jako eksponat przed jedną z firm. To był piękny powóz jeszcze na białych gumach, ewenement, bardzo stara rzecz. Oszklony przód, odkrywany tył. Coś jak współczesny kabriolet. Chodził za nim 30 lat. To była państwowa firma i w związku z tym trudno było zdobyć zabytek. Dyrektorzy się zmieniali, przyszła prywatyzacja. Wtedy powóz kupił jeden z pracowników.

- Pojechaliśmy z synem do Łodzi i odszukaliśmy tego człowieka – opowiada. - Zdobyliśmy powóz, choć był już nieco zniszczony. Ktoś ukradł mosiężne klamki i wyjął jedną kryształową szybę.

     Pan Jan rozebrał go na części, odmalował, poddał renowacji, kupił nową tapicerkę.

- Ale po jakimś czasie go sprzedałem, bo był trochę za mały, trzyosobowy – dodaje. - Szybko kupiłem jednak kolejny, tym razem powóz szwajcarski, również około 100-letni.

     Jak pasjonat z Dobronia znajduje takie eksponaty? Pocztą pantoflową. Bywa, że od znajomych dowiaduje się, że gdzieś ktoś likwiduje powozy, szuka na nie kupca.

Taką pasją trzeba i warto się pochwalić

 Gdy 20 lat temu zorganizowano pierwszy w Polsce międzynarodowy konkurs w powożeniu tradycyjnym, pan Jan zainteresował się udziałem w nim. Na pierwszą edycję pojechał popatrzeć, zorientować się, jak konkurs przebiega, co warto zaprezentować przed jurorami.

- Rozejrzeliśmy się i stwierdziliśmy, że w kolejnym roku przyjeżdżamy po pierwszą nagrodę – dodaje z uśmiechem. - Miałem plan, już wiedziałem, co pokażemy.

 A poprzeczka była wysoko podniesiona.

- Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik – opowiada. - Nie można odpuścić i żadnej fuszerki pokazać. Wszystkie elementy, powóz, stroje, nawet uprząż koni muszą być spójne, oddawać charakter tradycji i historię regionu. Jak zaprzęg był łowicki, to wszystko co do detalu musiało się zgadzać – uprząż, odpowiednie konie. Tak zaczęliśmy się w to bawić.

Konie, powozy, uprzęże to jednak nie wszystko. Żeby w takim powozie dobrze się zaprezentować, trzeba było się odpowiednio ubrać i to nie byle jak, a zgodnie z prezentowaną tradycją. Pan Jan z żoną Iwoną sami wiele strojów uszyli.

Na pierwszych zawodach w Tubądzinie za Sieradzem Musiałowie pokazali „wesele krakowskie”. Żeby wszystko się zgadzało, musieli zdobyć wóz z koszem wyplatanym z korzenia jałowca. Pojechali po niego w okolice Krakowa. Tam go nie było. Dostali kolejny adres innego gospodarza, a ten wskazał inną wieś, gdzie ponoć taki wóz ktoś miał.

 -  I tak „od osła do posła” jeździliśmy cały dzień, ale się udało. Znaleźliśmy wóz z koszem, który tylko raz był użyty. Całość w bardzo dobrym stanie – wspomina.

Wszystko odmalowali, konie miały specjalnie na tę okazję uszytą uprząż. Dbałość o detale i rozmach, z jakim zaprezentowali się na konkursie, zaowocowały pierwszym miejscem. 

- W kolejnym roku powtórzyliśmy sukces i również stanęliśmy na najwyższym podium. Ale już wtedy zauważyłem, że inni zaczynają nas naśladować, przebierać się w regionalne stroje – opowiada Musiał. - Trzeba było zatem coś zmienić. Czymś jurorów zaskoczyć.

Do trzech razy sztuka

 Przyszedł czas na zaprezentowanie „wesela łowickiego”. Wóz pan Jan zdobył oczywiście w okolicach Łowicza. A w nim rozsiadła się para młodych i ludowa kapela.

  - To było szaleństwo. Jak wyjechaliśmy przed publiczność i jurorów z grającą kapelą, to zrobiliśmy furorę - opowiada. - Ludzie na trybunach wstawali. To było coś pięknego i zakończyło się naszym trzecim z rzędu zwycięstwem.

Kolejna przygoda to drugi międzynarodowy konkurs w Koszęcinie, w siedzibie Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk.

- Kolega nas wprowadził w temat i nawet dał parę swoich koni, żebyśmy mogli dwoma wozami się pokazać – opowiada pan Jan. - Zaprezentowaliśmy „wesele krakowskie” na dwa wozy. W pierwszym jechała kapela, która grą obwieszczała, że jadą weselnicy.

Kapela pięknie przygrywała. W jej składzie byli muzycy na czele z Maciejem, synem pana Jana, który gra w ludowej kapeli w Bychlewie. Ten konkurs był dość wymagający i miał jeszcze zręcznościowe konkurencje. Nagrody nie było. Za to na kolejnych zawodach w Niepołomicach za prezentację „wesela łowickiego” rodzina z Dobronia zdobyła nagrodę publiczności.

Zwyciężała pasja, a nie pieniądze

- Na te konkursy ludzie przyjeżdżali replikami karet za ciężkie pieniądze – opowiada pan Jan. - A my mieliśmy oryginalne, własnoręcznie odrestaurowane wozy.

Podbijali serca jurorów i publiczności rozmachem, zaangażowaniem i dbałością o detale. A komisje sprawdzały wszystko bardzo dokładnie, nawet buty orkiestry, która siedziała w wozie, chociaż nóg muzykantów nie było widać. Jurorzy liczyli guziki przy zimowych płaszczach powożących.

- Mi chcieli zabrać punkty, bo nie miałem rękawic do powożenia – opowiada pan Jan. - Ale wybroniłem się, bo chłopi nie jeździli w rękawicach.

Po tylu latach Jan Musiał to skarbnica wiedzy o tradycjach ludowych i historii powożenia. Informacje o tym, jak to kiedyś bywało, zdobywał od mieszkańców danych regionów. Sporo też czytał i szperał w internecie.

 - My już mocno „siedzimy” w tej ludowości – opowiada. - I cały czas podejmujemy kolejne wyzwania.

 I tak na jednym z konkursów w Koszęcinie Musiałowie pokazali bryczkę wielkopolską. Sporo było przy tym pracy, bo w planie była prezentacja pięknych strojów wielkopolskich bambrów. A nikt takich nie miał, żaden zespół ludowy. Zatem trzeba było je uszyć.

Historia bambrów sięga 300 lat wstecz. Poznań był wtedy wyludniony, liczył zaledwie 1.000 mieszkańców. Brakowało rąk do pracy. Władze podjęły zatem decyzję o zaproszeniu na swoje tereny Niemców z miejscowości Bamberg. Ci, zachęceni wizją otrzymania gospodarstwa, domu czy materiałów budowlanych, przyjeżdżali do Polski i osiedlali się w Poznaniu. To byli pracowici ludzie, którzy wkrótce stawali się właścicielami dobrze prosperujących dużych gospodarstw. Byli zamożni, co podkreślali ubiorem. „Bamberka” miała 4 komplety strojów, a jeden kosztował tyle co roczne utrzymanie szkoły podstawowej.

- Uszycie takich kreacji nie było proste – opowiada pan Jan. - Zwłaszcza, że znaliśmy je tylko ze zdjęć, a tam nie widać detali, przeszyć, zakładek. Mieliśmy już zaprzęg wielkopolski. Przyszedł czas na stroje woźnicy i luzaka oraz dwa stroje dla kobiet.

     Pan Jan z żoną konsultowali się w tej sprawie w poznańskim muzeum Bambrów. Przez telefon znawcy tematu wprowadzali ich w arkana haftów, zdobień, charakterystycznych przeszyć. Wszystko się zgadzało co do detalu.

- Całość zachowaliśmy jak w oryginale, 11 halek, fartuchy, odpowiednie hafty. Wokół pasa kobiety pod spódnicami miały jeszcze dodatkowo rulon, który sprawiał, że spódnica odstawała, była obszerna – opowiada pan Jan. - Najwięcej czasu zajęło mi chyba szycie sukmany męskiej. Ale najbardziej krzykliwy i najładniejszy był damski czepiec z kwiatów i wstążek ze złotymi kokardami.

Na najbliższym konkursie w Niepołomicach niedaleko Krakowa Musiałowie zaplanowali już kolejną niespodziankę.

- Zawsze pokazywaliśmy obcy region. Teraz czas na nasz rodzimy dobroński – ujawnia pan Jan. - Mamy już bryczkę charakterystyczną dla tego miejsca, tak zwaną rysorkę oraz strój dobroński.