Zakończył się proces, w którym rodzice 20-letniego dziś Mateusza wywalczyli odszkodowanie z PZU. Dopiero po 2 latach sąd uznał, że chłopak ma 42 proc. uszczerbku na zdrowiu.

- Nie o to nam chodziło - mówi matka. - Chcieliśmy skarżyć lekarzy o złe leczenie. Gdyby nie my, syn by nie żył.

Wypadek zdarzył się na ulicy Zamkowej. Samochód prowadzony przez młodą kobietę wjechał w słup. Na tylnym fotelu auta siedział Mateusz. Przeleciał między fotelami i głową uderzył w tablicę rozdzielczą. Mateusz miał wtedy 18 lat. Przygotowywał się do matury. Pogotowie zabrało go do szpitala. Miał prześwietloną głowę.

- Lekarz powiedział mi, że coś tam dziwnie wygląda, ale widocznie taka jego uroda. To była sobota - opowiada matka. - W poniedziałek syn miał błędny wzrok. Źle się czuł. Porosiłam lekarza, by wysłał syna na badanie komputerowe mózgu. Chciałam za to zapłacić z własnej kieszeni. Powiedział, że nie widzi potrzeby.

We wtorek rano Mateusza wypisano ze szpitala.

- Lekarze uznali, że nic mu nie jest. To była nieprawda. Syn miał szalony wzrok, nie chciał jeść, nieprzytomnie snuł się po mieszkaniu - dodaje. - Dlatego zapisałam go w Łodzi na prywatne badanie głowy tomografem komputerowym.

Badanie wykryło kilka krwiaków. Jeden był ogromny: miał rozmiary piłki do tenisa. Drugi był o połowę mniejszy. Znaleziono jeszcze kilka drobniejszych. Z prywatnego gabinetu karetka pogotowia zawiozła Mateusza na stół operacyjny w łódzkim szpitalu im. Kopernika. Neurochirurg dr Jarosław Rutkowski natychmiast przystąpił do operacji głowy. Usunął krwiaki. W niedzielę znów musiał operować Mateusza, bo sączył się płyn z pękniętej przysadki.

Guz rośnie średnio centymetr na dobę. Według lekarzy z pabianickiego szpitala, w poniedziałek Mateusz był jeszcze zdrowy. W czwartek neurochirurdzy z łódzkiego szpitala usunęli duże krwiaki.

- Doktor Jaguary Łebski, neurochirurg, neurotraumatolog i biegły sądowy uważa, że tak ogromne krwiaki nie mogły urosnąć w ciągu trzech dni - dowodzi matka.

Rodzice Mateusza chcieli szukać sprawiedliwości w sądzie.

- Oglądałem w telewizji program o błędach w sztuce lekarskiej - mówi ojciec chłopca. - Jako ekspert w tej dziedzinie wystąpiła pani mecenas Wentlandt-Walkiewicz. Zacząłem jej szukać.

- To, co się przydarzyło rodzinie z Pabianic, to kpina ze sprawiedliwości - irytuje się pani mecenas. - Skandalem jest sytuacja, gdy szpital wypisuje poszkodowanego z takimi objawami. Nawet na policji umorzono postępowanie przeciwko kierowcy, sprawcy wypadku, choć wina była ewidentna.
Wyglądało to tak, jakby komuś zależało na szybkim zatarciu śladów wypadku.

Na dodatek zaginęły rentgenowskie zdjęcia głowy Mateusza, wykonane w pabianickim szpitalu.

- Gdy zbierałam dokumenty dla sądu, zgłosiłam się do obu szpitali. W Koperniku wydali mi historię choroby i zdjęcia. W Pabianicach robili kłopoty. Dopiero pismo od adwokata do dyrektora szpitala zrobiło wrażenie i dostałam zdjęcia - mówi matka.

Wtedy okazało się, że w kopercie z nazwiskiem Mateusza jest zdjęcie rentgenowskie jego złamanego nosa i… zdjęcie miednicy 70-letniej kobiety.

Rodzice napisali skargę do Izby Lekarskiej. Prof. dr hab. med. Adam Dziki - konsultant wojewódzki, zbadał sprawę, przesłuchał lekarzy i stwierdził: "W postępowaniu lekarzy nie dopatruję się zaniedbań. Przykro mi, że dotknęły Pana powikłania doznanego urazu, cieszę się, że, jak to wynika z dokumentacji, nie pozostawiły one znaczących śladów".

- Ponieważ zginęło zdjęcie rentgenowskie głowy, czyli jedyny dowód błędu w sztuce lekarskiej, pani mecenas nie widziała szans na wygranie sprawy w sądzie. Dlatego odpuściliśmy - wyjaśnia ojciec.

Proces o odszkodowanie trwał 2 lata. Mateuszowi sąd przyznał 80.000 zł.

- I co z tego - mówi matka. - Zdrowia dziecka mi to nie wróci. A lekarze, którzy nonszalancko opiekowali się moim synem, wciąż są bezkarni.


***
Mecenas Maria Wentlandt-Walkiewicz - wspiera stowarzyszenia pomagające tym, których nie stać na pomoc prawną. Należy do Komisji Praw Człowieka przy Naczelnej Radzie Adwokackiej.