ad

- Ja piję więcej – przyznaje się 38-letnia Dorota. - Alkohol kupuję w Biedronce, bo taniej. Ostatnio zaczęłam jeździć do innej, bo w tej obok domu, to mnie znają już za dobrze.

Pabianiczanka, podobnie jak pozostali rozmówcy, nie chce podać imienia i nazwiska. Anonimowo przyznają od razu, że „za kołnierz nie wylewają”, a w czasie „lockdownu” pili mocne trunki nawet codziennie.

32-letni Adrian uważa, że czas pandemii to bardzo stresujący okres w życiu, co u niego przełożyło się na większe spożycie alkoholu. Sam (z narzeczoną) sięgał w ubiegłym roku po alkohol częściej, głównie wieczorami, choć w niewielkiej ilości.

- Po całym dniu czuliśmy bardziej, że musimy się zrelaksować. Po tym, co działo się wokół, zaszywaliśmy się w swojej oazie, w mieszkaniu i popijaliśmy lampkę wina, dobre piwo. Nawet codziennie – opowiada.

25-letnia Joanna zauważa, że najgorszy był początek pandemii.

- Przez dwa tygodnie przyszło mi pracować z domu, to był ten czas, że dobrze było mieć pod ręką alkohol. Nie było ryzyka, że trzeba wyjść z domu, albo jutro wsiąść w samochód.

To dawało pabianiczance „przyzwolenie” na napicie się piwa czy wina nawet do południa lub w większej ilości wieczorem.

- No ale to bardzo stresujący czas – tłumaczy się. - Ten alkohol pomagał się odprężyć. Po powrocie do pracy, trzeba było znów przestawić się na normalny tryb, przestać po prostu pić codziennie.

Są też i tacy, którzy w czasie pandemii nie zaczęli pić więcej, bo… zaglądają do kieliszka i tak dość często.

- Zawsze dużo piłam, więc nic się nie zmieniło – mówi z rozbrajającą szczerością 40-letnia Paulina.- Choć na początku pandemii, gdy rzeczywiście zostałam zamknięta w domu to robiłam drinka codziennie. Szybko jednak wróciłam do wcześniejszych nawyków, czyli alkohol piję w weekendy, zwykle w piątki i soboty.

U Pawła, pabianickiego przedsiębiorcy też w tej kwestii niewiele się zmieniło.

- Piję litr wódki miesięcznie, wyłącznie towarzysko – stawia sprawę jasno. - Nie lubię piwa, czy wina, więc nie popijam wieczorami.

O kilka drinków za dużo...

Ale z piciem żartów nie ma. Choć według psychologów, na spożywanie alkoholu jest większe przyzwolenie społeczne, to już przyznanie się do problemu alkoholowego jest wstydliwym tematem.

- Zaobserwowałam, w ostatnim czasie, więcej telefonów z pytaniami o terapię uzależnień i to nie tylko od alkoholu – przyznaje Katarzyna Fiszer, psychoterapeutka. - W większości są to telefony od bliskich, którzy zwracają uwagę, że ich żona/ mąż, syn lub tata popijają i to trochę za często.

Ale też decyzję o podjęciu leczenia lub zgłoszenia się po pomoc, coraz częściej podejmują sami zainteresowani. Stres, problemy finansowe, rodzinne, zdrowotne w parze z używkami są zwykle zbyt trudne do dźwigania ich samemu.

- Zdarza się i tak, że pacjenci decydują się na terapię, ale proszą bliskich, by to oni wykonali ten pierwszy telefon i umówili wizytę. Chcą oszczędzić sobie odczuwania wstydu – dodaje psychoterapeutka.

Kiedy powinna zapalić nam się ta przysłowiowa lampka?

- Jest kilka sygnałów, których nie trzeba od razu odczytywać jako uzależnienie, ale świadczących o nadużywaniu alkoholu. Może to być nieumiarkowanie w piciu, gdy nie znamy już umiaru w piciu, sięgając po kolejne drinki. Gdy traktujemy alkohol jako jedyne źródło przyjemności, ale także niepokoić powinno częste myślenie o alkoholu, o tym jak nie możemy się doczekać np. wieczoru, bo zaplanowaliśmy napicie się. No i też zwiększona tolerancja na alkohol może być takim sygnałem, gdy z czasem potrzeba coraz większej ilości alkoholu, żeby osiągnąć stan upojenia.
 

Piją, ale gdzie kupują?

Skoro pabianiczanie piją więcej, to sprzedawcy alkoholu powinni być zadowoleni. Ale nie są, przynajmniej nie wszyscy...

- U nas klienci głównie zaopatrują się na imprezy okolicznościowe i większe uroczystości, a teraz jak wszystko przez pandemię było i jest pozamykane, to wszystko stoi jak zaklęte – usłyszeliśmy w hurtowni alkoholi przy ul. Torowej.

- My zanotowaliśmy wręcz spadek sprzedaży – przyznaje pani Anna Skibińska ze sklepu osiedlowego przy ul. Szpitalnej. - A w tym roku, po podwyżkach to już w ogóle jest kiepsko.

Sprzedawczyni widzi dwa powody tej sytuacji – klienci częściej kupują w dużych marketach i podwyżki cen małych butelek alkoholu.

- Cena 100 i 200 ml butelek wzrosła o 1,50 – 2 zł. „Setka” może zatem kosztować nawet 8 zł! - załamuje ręce.

Podwyżka cen wynika z dodatkowego opodatkowania „małpek” i „dwusetek”. Producenci też zaczęli kombinować, by zarobić, a klienta jednocześnie nie stracić zbyt wysoką ceną. Niektóre „setki”, choć wyglądają podobnie jak dotychczas, mają już nie 100 ml, a… 90.

W sklepie pani Anny ceny większych butelek wódki (500 ml, 1 litr) nie wzrosły. Ale są sprzedawcy, którzy na hasło „podatek” przy okazji popodnosili ceny innych produktów. Klienci przyzwyczajeni do noworocznych podwyżek, nie zauważają, że drożeją inne produkty.

Największy szok cenowy przeżywają klienci stacji benzynowych. Tutaj najbardziej widoczne są wzrosty cen alkoholu. Za 200 mililitrów wódki trzeba zapłacić już około... 20 zł.

- Powiem szczerze, że bardziej opłaca się kupić pół litra niż dwie dwusetki – mówi nam pracownik jednej ze stacji benzynowych.

W sklepikach na Starym Mieście też wygląda na to, że sprzedaż alkoholu spadła.

- Jakoś tak mniej ludzi przychodzi, ale nie powiedziałabym, że to dlatego, że mniej piją – mówi sprzedawczyni jednego ze sklepów.

„Mali” sklepikarze przyznają, że klientów od dawna zabierają im duże sklepy. Wszyscy nasi rozmówcy, pytani gdzie zapatrują się w alkohol przyznają, że głównie w supermarketach.

- Mój mąż czasem chodzi jeszcze do Żabki – dodaje pani Dorota.

Próbowaliśmy zapytać kasjerkę Biedronki na Bugaju, czy u nich sprzedaż alkoholu podskoczyła. Pani nie chciała się wypowiedzieć. Wystarczy jednak przez jakiś czas poobserwować co ląduje na taśmach w markecie, zwłaszcza w piątki i soboty. Pojedyncze sztuki piwa to rzadkość. Klienci biorą 8, a nawet 12-paki piw, 2-3 butelki wódki, 2 butelki wina i pojedyncze butelki innych alkoholi (koniaku, brandy, ginu).

 

Rozpijamy się w domach

Trudno się dziwić tym zapasom, bo pijemy teraz wyłącznie w domach. Nie ma innej możliwości, gdy restauracje i bary są zamknięte. „Pod chmurką” też nie pijemy wcale częściej.

- W 2020 roku mieliśmy 368 interwencji związanych ze spożywaniem alkoholu w miejscu publicznych, wystawiliśmy 82 pouczenia i 117 mandatów – wylicza Tomasz Makrocki, komendant Straży Miejskiej. - To w 2019 było więcej, bo 480 interwencji, 175 pouczeń i 115 mandatów.

Jedno jest pewne, że pandemia dała w kość nie tylko nam. Według raportu Global Drug Survey, zgromadzenie danych z wielu krajów pokazało, że w czasie „lockdownu” większość ankietowanych piła więcej alkoholu i paliła więcej marihuany, niż przed epidemią.

 

Na pytanie dlaczego w czasie pandemii częściej sięgamy po alkohol, odpowiada Katarzyna Fiszer, psychoterapeutka, założycielka działającej w naszym mieście Psychoporadni:

Podczas pandemii mamy do czynienia z izolacją i samotnością. Niektórzy nie wychodzą z domu, więc piją w samotności. Nie muszą się kontrolować. W towarzystwie, wypiliby mniej, bo „ludzie patrzą”. Podobnie przecież jest z jedzeniem – sami zjadamy więcej, przy kimś już tak nie wypada. Dużo osób, które teraz np. pracują zdalnie, też popijają w ciągu dnia, nawet w czasie pracy. I nie chodzi tu o upijanie się. Takie rozłożone picie w czasie sprawia też, że pije się więcej.
Alkohol traktowany jest jako sposób na szybkie rozładowanie stresu. Nie jest to słuszne przekonanie, bo on sprawia jedynie, że stres znika na chwilę. Później i tak trzeba wytrzeźwieć i znów stawić temu czoła. Żeby poradzić sobie ze stresem trzeba wykonać jakąś czynność, wykazać się aktywnością. Sięganie po alkohol jest bierne, bo wystarczy tylko wyciągnąć butelkę, a nie wymaga to większego wysiłku. Dlatego sięganie po alkohol sprawia taką łatwość.
Innym powodem sięgania po alkohol w czasie pandemii może być również nuda. Nie trzeba być samotnym. Na przykład małżonkowie chcąc urozmaicić sobie czas spędzony w domu i traktują picie alkoholu jako rozrywkę.