Pożar wybuchł w piątek około godziny 2.00. Dym zauważyli mężczyźni wracający z dyskoteki w centrum miasta. Natychmiast zadzwonili po strażaków.

Kilka minut później zaczęła się ewakuacja.

- Obudziły nas krzyki: "Ludzie, pali się! Uciekajcie!" - opowiada Adam Mund z parteru. - To krzyczeli strażacy. Wszędzie było już pełno dymu. Złapaliśmy dzieci pod pachę i boso w piżamach wybiegliśmy na dwór.

Pożar szalał na pierwszym piętrze. Ogień błyskawicznie trawił drewniane schody, strop i belki pod sufitem. Przedostawał się do mieszkań. Trzask płomieni i gryzący dym obudziły Barbarę Jaskólską z pierwszego piętra.

- Uchyliłam drzwi na korytarz. Ale tam już było pełno dymu - opowiada lokatorka.

- Przez drzwi nie dało się uciekać. Korytarz był cały w ogniu - dodaje Helena Cicha, jedna z najstarszych lokatorek kamienicy. - Chciałam skakać przez okno. Wyrzuciłam kołdrę, ale bałam się skoczyć. Na szczęście zaraz przyjechali strażacy z drabiną.

Wokół płonącej kamienicy zaroiło się od strażaków. Na płonący dach chlusnęło kilka strumieni wody. Dym walił z pierwszego piętra na poddasze do mieszkania Barbary i Jacka Baranowskich. Ich też obudził chrzęst płomieni. W mieszkaniu było ciemno od duszącego dymu. Baranowscy kurczowo chwycili się za dłonie. Próbowali po omacku przedostać się do okien. Nagle Małgorzata krzyknęła do męża: "Idziemy po Agatę!". Ich córka spała w sąsiednim pokoju. Szli do niej, ale potknęli się o łóżko.

- Upadłem. Gosia pewnie też. Poczułem jak wyszarpuje rękę z mojej ręki - opowiadał później sąsiadom Jacek Baranowski.

Po omacku szukał żony. Ale jego dłonie uderzały w próżnię. Czołgał się. Dym gryzł w oczy, zatykał gardło. Nagle dłonią namacał okiennicę. Zdołał wychylić głowę…

- Było ciemno, z ich okna wylatywały kłęby dymu - opowiada Tomasz Mąkol, sąsiad z parteru. - Nagle ciszę przerwał zduszony krzyk Jacka: "Ratujcie nas!". A po chwili: "Nie mam kontaktu z dziewczynami!". Zmroziło mnie. "Jezu, tam jest Jacek! Dajcie drabinę!" - krzyczałem.

W tym czasie strażacy ratowali drugą rodzinę z poddasza. Drabinę podstawił Baranowskiemu tylko jeden strażak. Była za krótka.

- Jacek i tak nie chciał zejść. Błagał, żeby ratować jego dziewczyny - opowiada Mąkol. - Dopiero po kilku minutach dał się przekonać.

Strażacy uratowali sąsiadów Baranowskich. Do Małgorzaty i Agatki nie zdążyli dojść.

Lokatorzy z parteru próbowali ratować dobytek. Dawidowi Wiśniakowi udało się na chwilę wskoczyć do płonącego domu. Wyniósł telewizor i trochę ubrań. Inni nie zdążyli.

- Wpadłem do mieszkania, złapałem kurtki wiszące na wieszaku i wyrzuciłem przez okno - opowiada Tomasz Mąkol. - Potem stałem jak słup. Nie wiedziałem, za co się złapać najpierw. W końcu wyrzucili mnie strażacy.

Chwilę później przyjechały karetki pogotowia. Lekarze udzielili pomocy siedmiorgu lokatorom.

- Byli podczadzeni - mówi lekarz dyżurny.

Strażacy gasili pożar prawie 4 godziny. Świtało, gdy wynieśli ciała Małgorzaty i Agatki.

- Wiele w życiu widziałem i niełatwo mnie wzruszyć - mówił jeden z sąsiadów. - Ale na widok Gosi ryczałem jak bóbr. Miała głowę spaloną do kości.

Nawet strażacy byli wstrząśnięci. "Najpierw się zaczadziła, a później spłonęła. Nie cierpiała" - powtarzali, trzymając się za głowy.

Pogorzelcy całą noc i cały dzień spędzili na podwórku. Dopiero około 16.00 mogli wejść do mieszkań i wynieść to, co ocalało. Wcześniej zgliszcza badali biegli strażacy i elektrycy, policjanci i prokurator. Próbowali wyjaśnić, jak doszło do tragedii.

- Zarzewie pożaru było na korytarzu pierwszego piętra. Tuż przy schodach - mówi brygadier Dariusz Jach, rzecznik Państwowej Straży Pożarnej.

Początkowo policja podejrzewała o zaprószenie ognia mężczyznę z pierwszego piętra. W jego mieszkaniu była pijacka melina.

- Ale bardziej prawdopodobne, że ogień podłożyła jedna z naszych sąsiadek - twierdzili lokatorzy. - Jest piromanką. Leczyła się w psychiatryku. Policja kilka razy zatrzymywała ją za podpalanie kontenerów na śmieci.

Kobiety nie było w domu podczas pożaru. Przy zgliszczach kamienicy nie pojawiła się też rano. Policja odnalazła ją dopiero w piątek po południu.

- Przyczyną pożaru na pewno było podpalenie - mówi sierżant sztabowy Andrzej Baczyński z Powiatowej Komendy Policji. - Mamy ekspertyzę biegłego elektryka, która wyklucza spięcie instalacji elektrycznej. Nie wykluczamy żadnej wersji, ale prokuratura na razie nikomu nie postawiła zarzutów.



---
AGATKA CHCIAŁA BYĆ AKTORKĄ


W środę na cmentarzu katolickim pożegnamy Małgorzatę Baranowską i jej córkę Agatę - ofiary pożaru przy Nawrockiego.

- To była najsympatyczniejsza kobieta, jaką znałam. W kamienicy nie znajdziecie osoby, która by jej nie lubiła - tak o Małgorzacie Baranowskiej mówi Agnieszka Stasiak, sąsiadka z parteru.

- Zawsze uśmiechnięta. Do granic oddana swojej rodzinie. To, co się stało, jest dla nas szokiem - dodaje smutno Tomasz Mąkol, partner Agnieszki Stasiak.

Małgorzata miała 41 lat. Od blisko roku pracowała w sklepie rybnym na targowisku przy ul. Nawrockiego.

- Wspaniała, pogodna kobieta. Bardzo kontaktowa - szefowa spożywczego sąsiadującego z rybnym nie może powstrzymać łez. - A Agatka, jej córeczka, to taki mały aniołek z czarnymi kędziorkami. Grzeczna, dobrze wychowana. Straszna tragedia się stała!

- Nie możemy w to uwierzyć - dodaje mężczyzna ze stoiska z kwiatami. - Ostatni raz widziałem je w Dzień Matki, przed pożarem. Kupowały u mnie kwiaty. Były takie szczęśliwe…

Agatka uczyła się w sąsiadującej z kamienicą Szkole Podstawowej nr 17. Miała 11 lat. W czerwcu zdałaby do piątej klasy.

- Śliczna dziewczyna z niej rosła. Kilka dni temu rozmawialiśmy, siedząc na ławce. Zwierzyła się, że chce być aktorką. Brała udział w szkolnych przedstawieniach i akademiach - opowiada sąsiad, Tomasz Mąkol.

- Zawsze miała lekką tremę - uśmiecha się smutno Elżbieta Przybylska, wychowawczyni Agatki. - To było dobre, spokojne dziecko. O jej mamie też tylko w superlatywach mogę mówić. Była bardzo inteligentna. Pięknie mówiła, miała piękny charakter pisma.

- Dla nas i dla uczniów to szok. Do tego pogrzeb jest w Dzień Dziecka - dodaje Jan Rojszczak, dyrektor SP 17.

Sąsiedzi Małgorzaty i Agatki długo nie będą mogli się otrząsnąć.

- Nigdy nie zapomnę widoku załamanego Jacka Baranowskiego. Stał bezradnie nad ciałami żony i córki przykrytymi białymi prześcieradłami - opowiada Mąkol.

- A potem, gdy strażacy ugasili ogień, wszedł na górę i wyniósł dwa okopcone misie Agatki. Wszyscy rozryczeliśmy się jak dzieci - dodaje Ewa Mund, sąsiadka z parteru.

- Później wyniósł torebkę żony. Wyjął z niej dowód. Obok stał ich syn, Bartek. Obaj kilka chwil wpatrywali się w zdjęcie Małgosi - mówi Adam Mund.

- One mogły żyć - zagryza wargi brat Małgorzaty Baranowskiej. - W czwartek mieliśmy spotkanie rodzinne. Małgosia i Agatka miały u mnie zostać na noc. Jednak siostra zdecydowała się wrócić do domu, bo w piątek musiała iść do pracy…



---
POMÓŻMY IM WSTAĆ Z POPIOŁÓW


W ciągu kilku godzin stracili dach nad głową i dorobek całego życia. 10 rodzin ze spalonej kamienicy przy ul. Nawrockiego musi zacząć od zera.

"Boże, jesteśmy bezdomni!" - taka była pierwsza myśl Adama Munda nazajutrz po pożarze. Mund i jego żona Ewa od piątku mieszkają w hotelu Włókniarz razem z synami: 5-letnim Adrianem i 1,5-rocznym Danielem. Wodę parzą w hotelowym czajniku, śpią pod hotelową pościelą. Czekają na zastępcze mieszkanie.

- Wolelibyśmy zostać tu, w hotelu. Jest przytulnie i bezpiecznie - rozmarza się Adam.

Mundowie dostali już propozycję z Wydziału Lokalowego. Mogli zamieszkać przy ul. Poprzecznej. Nie zgodzili się.

- Przez ścianę była melina głośna na całej starówie. Baliśmy się kolejny raz zamieszkać przy nieobliczalnych alkoholikach - tłumaczy Adam.

Choć ślub wzięli zaledwie kilka lat temu, już przeżyli… dwa pożary.

- Dwa lata temu musieliśmy się wynieść z drewniaka na Łąkowej. Spalił się, bo nasi sąsiedzi, alkoholicy zaprószyli ogień - mówi Ewa Mund.

W piątek stracili prawie wszystko.

- Nasze mieszkanie zniszczyła woda, którą strażacy gasili ogień - opowiada Adam. - Na podłodze stało bajoro niemal po kolana.

Woda zniszczyła telewizor, meble, łóżka, ubrania. Ocalała tylko wieża stereo, bo stała między dwiema półkami.

- Ciuchy są do wyrzucenia. Wypraliśmy je u mojej mamy, ale wciąż śmierdzą spalenizną - mówi Ewa.

- Z mebli nic nie będzie. Płyty spęczniały od wody. Jeśli wyschną, rozsypią się na pył - dodaje Adam. - Jeszcze gorzej było z łóżkami i pościelą. Straszny "gnój" się z nich zrobił.

Na kolejną propozycję z "lokalówki" będą czekać około miesiąca.

- Do końca tygodnia możemy zostać w hotelu. Później jakoś się przemęczymy. Wolimy poczekać niż znów żyć w strachu - mówi Adam.

W sąsiednich pokojach hotelowych mieszkały jeszcze dwie rodziny ze spalonej kamienicy. Trzy pojechały do hotelu w Ksawerowie. Reszta wolała nocować u rodzin.

- Wszystkie rodziny otrzymały propozycje mieszkań zastępczych - mówi Hieronim Ratajski, wiceprezydent Pabianic. - Część dostała już klucze. Do końca tygodnia powinniśmy rozlokować pozostałych.

Tomasz Mąkol dostał pokój z kuchnią przy Nawrockiego - kilkaset metrów od spalonej kamienicy. Zamieszka w nim z żoną i 3-letnim synem.

- Wprawdzie jest pięć metrów większe, ale mocno zniszczone. Będę musiał zacząć od remontu - mówi.

Jest zły, bo mieszkanie, które spłonęło, niedawno skończył odnawiać. Położył drewnianą podłogę, postawił ściankę działową, pomalował ściany.

- Okien nie zdążyłem wprawić. No i całe szczęście - mówi.

Ocalił segment i trochę ubrań. Zabrał też lodówkę.

- Niestety, spaliła się i ktoś wyrwał z niej drzwi. Jest do wyrzucenia - mówi Agnieszka, żona Tomasza.

- Nam też najbardziej brakuje łóżek. Nasze do niczego się nie nadawały po pożarze - dodaje Tomasz.


***
Pomóżmy im zacząć od nowa

Życie Pabianic i Centrum Pomocy Bliźniemu "Granica" z ul. Granicznej zbierają rzeczy codziennego użytku dla pogorzelców z Nawrockiego: łóżka, meble, pościel, lodówki, pralki, odbiorniki radiowe, telewizory. To, czego Państwo już nie potrzebują, może się przydać pogorzelcom z ul. Nawrockiego. Tych, którzy chcą pomóc, prosimy o kontakt telefoniczny (tel. 227-04-00).