– Nawet podczas siarczystych mrozów dzieciaki biegają tam boso – opowiada. - Ludzie ciężko chorują z niedożywienia i brudu. Najczęściej chorują na robaczycę, gruźlicę, malarię, dur brzuszny, cholerę.
Sosnowski jest lekarzem wojskowym. Z Polski wyjechał w kwietniu zeszłego roku. Wraz z 200 żołnierzami wylądował w mieście Wazi-Khwa na wysokości 2.400 metrów nad poziomem morza w górach Hindukuszu. Tam, gdzie zamieszkał, tylko dwóch lekarzy służy pomocą kilkaset tysiącom Afgańczyków. Doktor Sosnowski ma pod opieką także polskich żołnierzy.
Miejscowy lekarz – Najibullach, przyjmuje chorych w lepiance niewiele lepszej niż domy wieśniaków.
– W takich warunkach trudno pomóc w poważniejszych dolegliwościach – uważa doktor Sosnowski.
Brakuje leków, wyposażenia medycznego, przyzwoitego szpitala. Codziennie przed „gabinetem” polskiego lekarza ustawia się kolejka co najmniej 30 chorych. Przed spotkaniem z doktorem każdego przeszukują żołnierze z obstawy majora. Bo wśród pacjentów może być fanatyczny terrorysta.
Kim są ci, którym pomaga? Jeden szedł 15 kilometrów, pchając przed sobą taczkę z 14-miesięczną córeczką. Dziewczynka miała rozdęty brzuszek. Nie załatwiała się od dwóch tygodni, bo niszczyły ją robaki.
Drugi przyprowadził starego ojca, zwijającego się z bólu. Ojciec cierpiał na wrzody żołądka. Dostał polskie leki i zalecenie diety, choć doktor nie ma nadziei, że biedny człowiek może przestrzegać diety.
Trzeci przyprowadził dziesięcioletnią córkę. Miała narośl na głowie, od uderzenia kamieniem. Doktor wyciął guz, a ojciec był zadowolony. Bo dziewczynę z defektem trudno byłoby wydać (sprzedać) za mąż. A urodziwa córka jest warta od 3.000 do 6.000 dolarów.
Czwarta i piąta to nastolatki postrzelono podczas wesela. Bo w Afganistanie strzela się także z radości. Jedna dostała w ramię, druga w brzuch.
– Prosiłem Amerykanów o pomoc, by przewieźć je do szpitala – opowiada doktor. - Tylko oni mają helikoptery medyczne. Czekaliśmy dwa dni. Na szczęście dziewczyny przeżyły.
Szóstego, młodego mężczyznę, przywaliło w kamieniołomie. Był operowany w Pakistanie, ale krewni nie mieli pieniędzy, by płacić za leżenie w szpitalu. Przywieźli go do domu. Rana się otworzyła, wdało się zakażenie.
– Kiedy go zobaczyłem, miał na wierzchu dwadzieścia centymetrów kręgosłupa – wspomina lekarz. - Mogłem dać mu tylko środki przeciwbólowe. Zmarł po dwóch dniach.
Andrzej Sosnowski urodził się w Pabianicach. Chodził do „trzynastki”. Maturę zdał w II LO. Potem poszedł na studia w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Był lekarzem w areszcie śledczym, jeździł w pogotowiu. Ogłoszenie o naborze do Afganistanu przeczytałem w gazecie lekarskiej.
– Pojechać chciała żona. Jest analitykiem medycznym w szpitalu Barlickiego. Ale wzięli mnie – opowiada.
Dostał kategorię A.
– Byłem na szkoleniu o kulturze i zwyczajach Afgańczyków – dodaje. – Czy bałem się jechać do Afganistanu? Obawiałem się tylko, jak rodzina poradzi sobie beze mnie.
Z liceum w Pabianicach wyniósł doskonałą znajomość języka rosyjskiego (uczyła go profesor Przysiężna). Dogaduje się z Rosjanami - pilotami helikopterów, i ze starszymi Afgańczykami.
Z rodziną rozmawia przez telefon komórkowy i internet. Wie co się dzieje w Polsce. Teraz jestem na urlopie zdrowotnym w kraju. Do Afganistanu wróci z końcem marca. Zostanie tam do listopada.
– Co potem? – zastanawia się – Może zostanę w wojsku i będę pracował w Łodzi? A może przejdę na emeryturę wojskową? W końcu mundur noszę od dwudziestu pięciu lat.