Ilu przestępców posadził pan przez te 32 lata?

- Oj, nigdy nie liczyłem. Ale sporo…

Podobno paru gliniarzy też?

- Tak, zdarzało się.

Za co zamknął pan kolegów?

- Najczęściej za spowodowanie wypadków drogowych pod wpływem alkoholu. Jednego za śmiertelne postrzelenie człowieka. To był dobry dzielnicowy, ale miał pecha znaleźć się w nieodpowiednim momencie w nieodpowiednim miejscu. Był na melinie, gdzie zaatakował go lump. Dzielnicowy wyciągnął broń, strzelił i trafił prosto w serce. Dostał spory wyrok, bo był nietrzeźwy.

Jak odnoszą się do Pana ludzie, których przed laty posadził Pan za kratkami?

- Tylko raz spotkałem się z agresją. Grożono mi butelką. Inni mijają mnie obojętnie. Bywało, że na tzw. salonach spotykałem ludzi, których ścigałem za przestępstwa. Odpokutowali w więzieniach i ich winy są przedawnione. Witamy się względnie normalnie. Oni wiedzą, że ja wiem, ale zachowują dobrą minę.

Jest taka opinia, że dawniej w Pabianicach było bezpieczniej…

- Tylko pozornie czasy były spokojniejsze. O wielu sprawach bardzo drastycznych nie pisało się w gazetach, nie pokazywało się ich w telewizji. Miasto było mniejsze, a dzielnicowych było więcej. Każdy dzielnicowy dobrze znał swój rewir i wiedział, co niebieskie ptaszki robią w nocy. Nie było tylu kradzieży samochodów, bo aut w prywatnych rękach było niewiele i każdy w mieście wiedział, kto czym jeździ. Plagą były kradzieże rowerów - składaków. Przy ul. Widok mieszkał paser, który je skupował. Przemalowywał, zamieniał części i sprzedawał. Na ulicy nie handlowano narkotykami, nikt nie hodował konopi indyjskich w mieszkaniu. Były za to częste włamania do aptek. Kradziono leki zawierające narkotyk.

Przestępcy też zachowywali się inaczej?

- To byli specjaliści. Kieszonkowcy i włamywacze nie wchodzili sobie w paradę. Nie kradli na cudzym terenie. Jak wpadli, to się przyznawali. Mieli swój honor i szacunek dla starszych kolegów po fachu. Dziś jest inaczej. Emerytowany złodziej, którego zaczepili młodzi, przyszedł do nas poinformować, że gdyby była skarga, że ktoś został pobity, to zrobił to on.
Zmieniła się też skala przestępstw. Miałem do czynienia z rodziną, w której dziadek pędził bimber, ojciec rozwinął interes i sprowadzał lewy spirytus. A synek wyrósł na biznesmena.

Jakie przestępstwa wstrząsnęły naszym miastem?

- Było kilka. Na przykład zabójstwo starszej kobiety przy ul. Zamkowej. Miała duży zbiór znaczków. Kilku młodych wtargnęło do mieszkania i strasznie znęcali się nad nią, by wydała kolekcję. Zamęczyli kobietę na śmierć, a ona nie powiedziała, gdzie schowała znaczki. Wykryliśmy, że napad obmyślił wnuczek kolekcjonerki.

Niektórych sprawców nie znaleźliście.

- Nie udało się nam schwytać zabójcy 5-letniego chłopca z ul. Ostatniej. To była zbrodnia na tle seksualnym. Podobnie jak sprawa z Ksawerowa. Tam zamordowano młodą kobietę, która nocą wracała do domu. Znaleźliśmy ją przy torach tramwajowych. Była rozebrana. Na początku lat 90. w bestialski sposób w mieszkaniu przy ul. Zamkowej zamordowano Krystynę M. Zabójca pastwił się nad ciałem. Jego też nie złapaliśmy. Są zbrodnie bezkarne. Podejrzewaliśmy, że popełnili je ludzie, którzy byli w naszym mieście tylko przejazdem.

Czy śledczy zabiera robotę do domu?

- Tak, niestety. Nie można tą pracą zajmować się tylko przez 8 godzin dziennie. Ofiary zabójstw, zwłaszcza tych niewyjaśnionych, do dziś śnią mi się po nocach. Wraca obraz 5-letniego chłopca, wykorzystanego i powieszonego w komórce niewykończonego domu na Ostatniej. Nie da się zatrzeć w pamięci widoku ofiary wypadku kolejowego na stacji w Lublinku. Człowiek ten przegapił przystanek w Pabianicach. Wysiadł na Lublinku, usiadł na peronie i czekał na następny pociąg. To było w nocy. Chyba przysnął. Przejeżdżający pociąg przeciął go na pół.

Jak się zostaje śledczym?

- Mój dziadek był gajowym, ojciec leśniczym, a ja chciałem być detektywem. W 1971 roku wyszedłem z wojska. Starałem się o pracę w milicji. Dostałem ją. Zaczynałem jako zwykły posterunkowy. Potem skończyłem szkołę i dostałem przydział do służby dochodzeniowej, a potem do sekcji kryminalnej.

W latach 70. niewielu młodych ludzi marzyło o pracy w znienawidzonej milicji?

- To prawda. Koledzy ze szkoły pukali się w głowę, że wybrałem taką robotę. Odsunęli się ode mnie.

Jest powiedzenie z tamtych czasów: "Dajcie mi człowieka, a paragraf sam się znajdzie"…

- Niestety, jest prawdziwe. Znam taki przypadek. Rozpracowywaliśmy człowieka, który, jak się potem dowiedziałem, był niewygodny ówczesnym władzom. Sprawa była odgórnie spreparowana. Człowieka oficjalnie podejrzewano o popełnienie przestępstwa kryminalnego. Ani ja, ani moi koledzy nie wiedzieliśmy, że był niewygodny politycznie.

Jaka jest różnica między tamtą milicją a dzisiejszą policją?

- Milicjant był czarną owcą w społeczeństwie. Panował ogromny dystans między ludźmi w mundurach a resztą. Ludzie zwracali się do nas: "panie władzo", ale nie cieszyliśmy się poważaniem. Bardziej się nas bano niż szanowano. Dziś jest inaczej. Nikt nie powie do policjanta: "panie władzo".

Pamięta Pan dowcipy o milicjantach?

- Tak. Na przykład: dlaczego milicjanci chodzą parami? Bo jeden umie czytać a drugi pisać. Albo taki: dlaczego na drzwiach radiowozu był napis milicja? Żeby nie wsiadali do bagażnika. Przykro przyznać, ale tamte dowcipy miały w sobie sporo prawdy.

Gdyby jeszcze raz wybierał Pan zawód na całe życie, to…

- Nie zostałbym policjantem. Swoim córkom też wybiłem to z głowy.

Czego się Pan dorobił w milicji i policji?

- (śmiech) Własnościowego mieszkania i siedmioletniego auta. Aha - no i zegarka marki Delbana. To prezent na 25-lecie służby od komendanta wojewódzkiego.