Ryba gniła od głowy. W pokoju komendanta przesiadywali zamożni
i wpływowi ludzie z Pabianic. Dźwięczało szkło. Zamożni i wpływowi klepali komendanta po plecach, nazywali go: „Jureczkiem". Ochoczo brali wizytówki z nazwiskiem i stopniem służbowym Jerzego P. Wizytówka inspektora była lepsza niż poselski immunitet. Włożona w dokumenty dawała bezkarność podczas kontroli drogowej. Żeby dostać wizytówkę, trzeba było się wkupić. Wpływowi i zamożni znosili komendantowi prezenty: garnitur, butelkę przedniej whisky, aluminiowe felgi do prywatnego wozu…

Raz zamożny podarował komendzie drukarkę komputerową. Parę dni później na zabawie z przyjaciółmi głośno się chwalił: „No, teraz nawet narąbany w trzy d… mogę jeździć autem po mieście. I tyle mi zrobią!".

I tyle mu zrobili. Bo zamożny kierowca zatrzymany do kontroli przez szeregowego policjanta, pokazywał wizytówkę „Jureczka". Na jej widok policjant trzaskał obcasami, salutował i grzecznie życzył szerokiej drogi. Nawet jeśli kierowca cuchnął jak gorzelnia albo spod auta lał się olej. Podwładni woleli nie zadzierać ze znajomymi inspektora. Gdy znalazł się gliniarz, który uparcie kazał dmuchać albo wypisywał mandat, kierowca sam dzwonił pod numer z wizytówki. To wystarczyło. Gliniarze, którzy odważyli się postawić, mieli „przechlapane".

„Przechlapane" miał jeden uczciwy. On też usłyszał radę wpływowego kierowcy: „Zadzwoń do Jurka". W słuchawce poznał głos Jerzego P. Komendant pytał: „Wiesz, co masz robić?". „Wiem" odpowiedział policjant. Wypisał kierowcy mandat i złożył raport na biurku szefa. Od tego dnia za karę omijały go podwyżki, awanse, szkolenia i nagrody.

Komendant miał pupilów: zastępcę, Zbigniewa K. i młodego sierżanta, Wojciecha W. Dla zastępcy połączył wydział prewencji z drogówką. Odtąd nie dało się dojść do ładu z papierami. Policjanci po służbie nie składali raportów, nie meldowali, ile aut zatrzymali, ile wypisali mandatów, ile dali pouczeń. Nie meldowali, bo nikt nie chciał ich raportów. Dzięki temu bez kłopotów można było anulować mandat i zmieniać zapiski w służbowych notatnikach.

W „twórczym bałaganie" szybko połapał się drugi pupil komendanta
- Wojciech W. Sierżant nie tykał znajomych szefa. Za to chętnie pomagał wykpić się od mandatów. Wiedział, że nikt mu nie podskoczy. Choć był najmłodszym policjantem w drogówce, zaczął pyskować starszym stopniem i wiekiem. Potem jednego po drugim wciągał do brudnych interesów.

Sierżant miał smykałkę do pieniędzy. Dla kierowców był gliniarzem
z ludzką twarzą. Dawał się ubłagać i nie zabierał dowodu rejestracyjnego. Dawał się uprosić i nie zabierał prawa jazdy za prowadzenie auta po pijanemu. Nie za darmo. Za 100 zł, za 200 zł, za 500 zł.

Gdy dokumenty zabrał inny policjant, sierżant był negocjatorem. Sam prosił kolegów o litość dla… „szwagrów", „sąsiadów", „wujków". Jego błagalne miny zmiękczyły nawet największego twardziela w komendzie. Twardziel oddał sierżantowi trzy zatrzymane dowody rejestracyjne. Słono za to zapłacił. Musiał odejść z policji.

Sierżant W. gładko wszedł w nowy „interes". Pomagał oszustom brać odszkodowania od firm ubezpieczeniowych. Wystarczyło starym gratem „walnąć" w luksusowy samochód. Oszuści tłukli auta tylko wtedy, gdy służbę miał sierżant Wojciech W. Wzywali go przez prywatną komórkę. Dlatego zawsze przyjeżdżał pierwszy. Robił zdjęcia, spisywał dane kierowców i podstawionych świadków, opisywał uszkodzenia. Na papierze „mnożył" straty. Taka notatka pomagała wyłudzić duże odszkodowanie. Protokół policji był żelaznym dowodem dla firm ubezpieczeniowych. Auta-graty nie były naprawiane. Jechały na następną stłuczkę. Sierżant Wojciech W. „nie widział", że w ciągu miesiąca były tłuczone po kilka razy. Za wadę wzroku dostawał od 100 do 500 zł. Dzielił się z kolegami z drogówki, których musiał wciągnąć do interesu.

Gotówka wartko płynęła do kieszeni policyjnych mundurów. Wkrótce na parkingu przed komendą pojawiły się drogie zagraniczne auta: toyota, ford, mazda, opel. Przyjeżdżali nimi gliniarze z drogówki. Nikogo nie dziwiło, skąd mieli pieniądze, choć oficjalnie zarabiają zaledwie 1.500 zł miesięcznie.

30-letni sierżant W. pracował w policji 7 lat. Najpierw przyjeżdżał na służbę czarnym fiatem seicento, ostatnio - całkiem nowym fordem mondeo. Czasami z komendy odbierała go narzeczona
- najnowszym volkswagenem golfem IV. Na tablicy rejestracyjnej miała wypisane własne imię. Taka tablica kosztuje 1.000 zł. Na wczasy młody sierżant jeździł do egzotycznych krajów. Było mu mało…

Dola od „ustawianych" stłuczek już nie wystarczała na francuskie perfumy dla narzeczonej, wakacje na ciepłych plażach i marzenia o jeszcze szybszej „bryczce". Sierżant z kolegami zaczęli wyłudzać odszkodowania. Auta, które „bili" dla pieniędzy, należały do rodzin lub kumpli spoza komendy.

Forsa dzieliła. W komendzie kończyły się przyjaźnie. Koledzy coraz rzadziej chodzili razem na piwo. Bali się, że po kielichu coś „chlapną".

Nawet patent sierżanta W. nie mógł rozładować napięcia. Na czym polegał? Gdy komendant próbował przykręcić śrubę podwładnym, zaczynali polować na przyjaciół szefa: urzędników, polityków i biznesmenów. Tygodniami jeździli radiowozem za wytypowanymi osobami. Czekali aż przekroczą prędkość, wyprzedzą na pasach, zaparkują w niedozwolonym miejscu. Przyłapanym natychmiast wlepiali mandat. Aby go anulować, komendant musiał prosić podwładnych o przysługę. Nie upierali się. Odtąd wdzięczny szef nie czepiał się. Po każdej akcji mieli spokój przez parę miesięcy.

Nawet z radiowozów potrafili wycisnąć parę groszy. Sierżant W. często pożyczał służbową skodę od jednego z kolegów z drogówki. Kumpel się godził, bo W. oddawał ją umytą, odkurzoną i zatankowaną do pełna. Sierżant zamontował w aucie „bączka" - proste urządzenie, które nabija na licznik dodatkowe kilometry. Dzięki temu mógł jeździć mało, a licznik wskazywał, że samochód cały dzień krążył po mieście. Auto stało, a policjant w książce zdarzeń pisał bajki o tym, jak łapał piratów drogowych i pomagał staruszkom bezpiecznie przechodzić przez jezdnię.

„Zaoszczędzoną" benzynę tankowali do prywatnych aut. Jak? Na stację benzynową podjeżdżały dwa samochody - cywilny i radiowóz. Umundurowany funkcjonariusz wlewał trochę benzyny do policyjnego baku, resztę do prywatnego. Płacił magnetyczną kartą z napisem „policja".

Wojciech W. wpadł jesienią zeszłego roku. Niemal natychmiast zaczął sypać. Zatrzymano wszystkich jego zaufanych kumpli i bezpośrednich przełożonych. W śledztwie wyszło na jaw, że od sierpnia 2002 roku do marca 2004 roku policjanci-przestępcy sfingowali 9 kolizji. Wyłudzili co najmniej 55.000 zł. Usiłowali wyłudzić kolejne 38.000 zł.