- Nie ma dla niej kary, którą mogłaby odkupić tragedię mojej rodziny - mówi Jacek Baranowski, mąż Małgorzaty i ojciec Agatki, które skonały w płomieniach.

Na trop podpalaczki wpadli strażacy. Agnieszka K. przez telefon zgłaszała im kolejny pożar. Tym razem płonęły komórki. Gdy rozmawiała z dyżurnym strażakiem, była pijana. Przedstawiła się jako „Czerwony Kapturek". Nie kryła, że wcześniej podpaliła kamienicę. O tym telefonie strażacy natychmiast powiadomili policję. I przypomnieli sobie, że zawsze gdy przyjeżdżali do pożaru w okolicy, spotykali Agnieszkę K. Stała w tłumie gapiów. Policjanci podejrzewali, że podpalaczką może być 26-letnia kobieta. Nie mieli jednak dowodów i nie znaleźli świadków.

- Podczas przesłuchania przyznała się, że podłożyła ogień - mówi inspektor Zdzisław Stopczyk, komendant policji. - Wskazała miejsce, skąd się rozprzestrzenił. Mamy pewność, że to była ona.

Tamtej nocy Agnieszka K. podpaliła stare meble i pudła stojące w klatce schodowej na pierwszym piętrze. Ogień błyskawicznie dotarł aż na poddasze. Kamienica i dobytek lokatorów spłonęły doszczętnie. Od zaczadzenia i wysokiej temperatury zginęły Małgorzata i Agatka Baranowskie.

- Ją trzeba zabić, najlepiej spalić. Może wtedy zrozumie, co nam zrobiła. Ona nie ma prawa chodzić po tym świecie - szlocha Bartosz, który w płomieniach stracił mamę i siostrzyczkę.

W winę Agnieszki K. wierzą też sąsiedzi ze spalonej kamienicy.

- Izolować ją! Trzymać w szpitalu psychiatrycznym nawet kilkanaście lat. Póki nie zostanie wyleczona. Więzienie nic nie da - uważa Tomasz Stasiak, który mieszkał na parterze. - Nigdy jej nie wybaczę.

- Nawet jeśli przesiedzi dwanaście lat w więziennej celi, nie wyleczą jej. W końcu kiedyś wyjdzie i co? Jej kolejni sąsiedzi będą drżeć o życie - zastanawia się Agnieszka Mąkol z parteru.

Ogień zafascynował Agnieszkę K. trzy lata temu. Wtedy pierwszy raz Straż Miejska przyłapała ją na podpaleniu. Płonął kontener na śmieci. Dlaczego podpalała?

- Dopóki mieszkała tylko z matką, nie było z nią żadnych problemów - opowiada Stasiak. - „Odkleiło" jej się, gdy do mieszkania, a raczej do tej klitki, wprowadzili się brat i siostra z dziećmi.

Na 20 metrach kwadratowych podłogi na poddaszu w kamienicy bez wody i ubikacji gnieździło się aż 9 osób.

- Tam było tylko jedno łóżko. Podejrzewam, że reszta spała na podłodze, na kołdrach - mówi sąsiad. - Kłócili się o pieniądze i jedzenie.

Agnieszka K. nie mogła znaleźć dla siebie nawet kącika. Uciekała - zwłaszcza nocami. Wolała szwendać się po okolicy.

- Może tymi podpaleniami chciała zwrócić na siebie uwagę? - zastanawia się sąsiadka, Mąkolowa.

- Piromania to choroba trudna do wyleczenia. Nie ma na nią żadnej pigułki - mówi doktor Małgorzata Głuszyńska-Leśniewska, ordynator oddziału psychiatrycznego pabianickiego szpitala. - Piromani działają na zasadzie impulsu. Nie potrafią racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego podpalają. Taki impuls może wyzwolić rodzinna kłótnia, nawet alkohol.

Sąsiedzi przypominają sobie, że gdy wieczorem widzieli Agnieszkę z piwem, to w nocy płonęły śmietniki.

- Kilka godzin przed pożarem kamienicy Agnieszka kupowała piwo w nocnym sklepie. Zapamiętała ją sprzedawczyni - przypomniał sobie Stasiak.

Agnieszka K. trzy razy była leczona na oddziale psychiatrycznym - po 2-3 miesiące.

- Przywoziła ją Straż Miejska, policja - wylicza ordynator. - Na początku było z nią trochę kłopotów, bo nie chciała brać leków. Potem leczenie przebiegało prawidłowo.

Ale gdy lekarze wypuszczali ją ze szpitala, dostawała leki. Miała brać je systematycznie.

Podpalaczka wpadła nocą 12 czerwca. Sędzia nakazał zatrzymać ją w areszcie na 3 miesiące. Za podłożenie ognia i spowodowanie śmierci dwóch sąsiadek Agnieszce K. grozi 12 lat więzienia.