- Gdzie byliśmy? Prościej będzie, jak powiemy, gdzie nas jeszcze nie było - śmieją się.

Mieli po dwadzieścia parę lat, kiedy pierwszy raz ruszyli w drogę. Poszli z PTTK na rajd i złapali bakcyla. Włóczenie się po świecie zawiodło ich aż na najwyższy szczyt w Alpach - Mont Blanc.

- To było w sierpniu 1993 roku - wspomina Pisańczuk. - Wyjechaliśmy z Pabianic w sześć osób, ale szczyt zdobywaliśmy w trójkę: ja, Zygmunt Szmidt i Arkadiusz Jaksa.

Zdobycie góry rozbili na dwa etapy. Pierwszego dnia wspięli się na wysokość 2.900 metrów. Nocowali w spartańskich warunkach.

- To był taki schron turystyczny, praktycznie nie było tam nic poza podłogą - śmieje się Pisańczuk. - Nie stać nas było na nocleg w schronisku.

Drugiego dnia o świcie zaczęli decydujące podejście. Udało im się. Z wysokości 4.810 metrów nad poziomem morza podziwiali panoramę Alp.

Tak wysoko Zygmunt Szmidt był jeszcze raz. Kiedy pojechał do Ameryki Północnej, w Callgary jeździł rowerem po Górach Skalistych.

- To niesamowite pedałować na wysokości polskich Rysów - wspomina.

W Górach Skalistych stanął oko w oko z niedźwiedziem.

- Są tam ciągle władcami lasów i trzeba uważać, żeby im się nie narazić - wspomina. - To samo zdarza się w Polsce, ale u nas niedźwiedzia łatwiej przegonić.

W Polsce powoli brakuje miejsc, których jeszcze nie zobaczyli.

- Ruiny zamku w Ogrodzieńcu, Piekło Niekłańskie, jaskinia Raj, Góry Pieprzowe, wąwóz królowej Jadwigi, Pojezierze Suwalskie, Nizina Podlaska, Równina Augustowska - Szmidt długo wylicza miejsca, które zna jak własną kieszeń.

Dlatego wypuszcza się coraz dalej. Chodził po południowych Karpatach w Rumunii, zobaczył zamek legendarnego wampira i przedzierał się wąwozem Drakuli.

Łażenie po górach tylko pozornie jest łatwe i przyjemne.

- Góry są nieprzewidywalne, dlatego trzeba się dobrze przygotować - mówi Pisańczuk. - Ciepły sweter i nieprzemakalna kurtka to podstawa. Buty muszą być wygodne. W Sudetach czy Bieszczadach z powodzeniem wystarczą porządne adidasy. Do plecaka warto schować latarkę i tabliczkę czekolady.

Nawet dobrze przygotowanemu górołazowi mogą zdarzyć się chwile grozy.

- W Tatrach, podczas wspinaczki na jęzor lodowca, poślizgnąłem się i kilkadziesiąt metrów zjechałem po połaci śniegu - wspomina Pisańczuk. - Na szczęście, udało mi się wbić czekan w pokrywę lodo-śniegu i wyhamować.

Strach go obleciał też po słowackiej stronie Tatr. Schodził z Małego Rozsypańca i pomylił drogę.

- To był bardzo stromy żleb i musiałem posuwać się bardzo powoli - opowiada Pisańczuk. - Schodziłem trzy godziny. Gdybym nie zapędził się na tę feralną trasę, zejście po łagodnej ścieżce zajęło by mi zaledwie godzinę.

Marek Pisańczuk myśli teraz o… Afryce. Nie interesuje go jednak ani pustynia, ani safari. Nie chce też zwiedzać piramid.

- Chciałbym jeszcze zdobyć Kilimandżaro - mówi. - To góra moich marzeń.

- Każda wyprawa jest spełnieniem marzeń - dodaje Szmidt. - Wszędzie można odkryć prawdziwe skarby natury.