Ogień pojawił się w sobotę tuż po godzinie 19.00. Bardzo szybko ogarnął całe mieszkanie na pierwszym piętrze w trzeciej klatce schodowej.

Wracałem z kościoła z żoną i synem, gdy usłyszeliśmy krzyki - opowiada pan Marcin. - W oknie na pierwszym piętrze stały trzy osoby. Desperacko wzywały pomocy. A ja, jak na złość, nie wziąłem telefonu komórkowego! Na szczęście ktoś już zadzwonił po pomoc.

Do trzeciej klatki schodowej nie można było się dostać. Nikt z lokatorów nie otwierał, choć dzwoniono domofonem. Pan Marcin parasolem stłukł szybę w drzwiach. Przełożył rękę przez dziurę w szkle i dosięgnął klamki po tamtej stronie. Zamek puścił. Pobiegł na górę.

Próbowałem wyważyć barkiem drzwi, za którymi szalał pożar. Kopałem. Aż ustąpiły - opowiada. - Wtedy buchnął dym i pokazały się jęzory ognia.

Do środka nie wszedł, bo powstrzymał go piekielny żar. Wybiegł przed blok. Jego żona krzyczała, by lokatorzy z płonącego mieszkania skakali na trawnik przed blokiem. Pierwsza skoczyła dziewczyna, za nią chłopak. Ziemia pod blokiem była rozmokła, miękka. Nikomu nic się nie stało. Trzecia wyskoczyła kobieta. Nie podnosiła się. Podbiegli do niej przechodnie i delikatnie ułożyli na trawniku.

Karetki pogotowia przyjechały bardzo szybko - od razu aż trzy. Niemal w tym samym momencie pojawili się strażacy.

W pięć minut byliśmy na miejscu. Ewakuowaliśmy 18 mieszkańców bloku - mówi brygadier Dariusz Jach.

Mocno przerażeni byli sąsiedzi pogorzelców, a nawet lokatorzy z innych klatek schodowych. W ogniu mógł stanąć cały blok.

Siedzieliśmy wystraszeni na czwartym piętrze - opowiada sąsiad. - Nie dało się uciec schodami, bo było czarno od duszącego dymu. Dopiero strażacy wyprowadzili nas na powietrze.

W akcji ratunkowej brało udział 44 strażaków zawodowych, trzy załogi karetki pogotowia ratunkowego, pogotowie energetyczne i gazowe. Odłączono dopływ gazu i prądu.

Gasiliśmy równe dwie godziny - mówi brygadier Jach. - Gdyby ten pożar wybuchł w nocy, a nie wieczorem, pewnie nie obyłoby się bez ofiar śmiertelnych.

W kompletnie wypalonym M-4 leżały zwłoki psa. Były nadpalone.

Ogień błyskawicznie ogarnął mieszkanie, bo przedpokój był wyłożony sosnową boazerią. A ta pali się jak zapałki.

Baliśmy się, że stopią się ściany - mówi jeden ze strażaków. - Tam mogło być nawet z 800 stopni Celsjusza.

Doszczętnie spłonęły kuchnia i przedpokój. Z mniejszego pokoju strażacy wyrzucili przez okno mnóstwo nadpalonych książek - głównie podręczników do nauki prawa. W największym pokoju "ocalał" jedynie potężny segment. Jest okopcony, miejscami przypalony. Żar był tak wielki, że zwęgliła się nawet gumowa wycieraczka na klatce schodowej. Mocno nagrzała się metalowa poręcz przy schodach. Nie można było jej dotknąć.

Karetki zabrały do szpitala 11 osób. 7 wciąż tam leży. W niedzielę na własną prośbę wypisano młodego lokatora.

Był lekko podtruty tlenkiem węgla, ale jego stan jest dobry - mówi dyżurny lekarz. - Trzy osoby leżą na oddziale chirurgicznym. Dwie na internie. A dziecko jest na pediatrii. Pozostałe osoby są w innych szpitalach.

Na chirurgii leży krótko ostrzyżony, potężnie zbudowany młodzieniec. To 22-letni Łukasz M., jeden z lokatorów spalonego mieszkania.

Nie będę o tym rozmawiał! - stanowczo ucina, gdy widzi zbliżających się dziennikarzy.

W sali obok leży jego siostra - Aleksandra, i 56-letnia matka.

Dajcie spokój, nic nie piszcie - prosi matka. - Tyle złego już się stało.

Lekarze mają pomyślne wieści.

Stan pacjentów jest dobry - mówi chirurg Wiesław Zakrzewski. - Mają poparzone ręce i połamane żebra. Mężczyzna ma złamaną rękę. Nie ma zagrożenia życia.

W niedzielę rano do bloku, w którym był pożar, podłączono gaz i prąd. Pracownicy Spółdzielni Mieszkaniowej sprzątali wyrzucone z mieszkania spalone meble, książki i rzeczy osobiste rodziny M. Osmolone okna zabili płytami ze sklejki. Wstawili nowe drzwi do spalonego mieszkania. W poniedziałek mieli malować klatkę schodową.

Zamówiliśmy ekspertyzę, czy podczas pożaru została naruszona konstrukcja bloku - mówi Andrzej Piechocki, prezes PSM. - Widziałem wiele pożarów w naszych blokach, ale tutaj ogień strawił ściany do gołego betonu. To niesamowite. Ci ludzie nie mają dokąd wracać.

Krótko po ugaszeniu pożaru przed blokiem był szef Prokuratury Rejonowej - Krzysztof Ankudowicz. Po co? Bo policja podejrzewa, że przyczyną dramatu mogło być podpalenie. Życie Pabianic dowiedziało się, że policjanci znaleźli ślady łatwopalnej substancji, którą ktoś oblał drzwi. Substancja ta mogła przedostać się do przedpokoju i rozniecić piekło.

Nieprawdziwe okazały się opowieści, że w spalonym mieszkaniu strażacy znaleźli kanister po benzynie. To był okopcony licznik gazowy, wyrzucony przez okno.

Sprawą zajęli się eksperci. Prowadzimy dochodzenie pod nadzorem prokuratury. Dla dobra śledztwa nic więcej powiedzieć nie mogę - stwierdza nadkomisarz Sławomir Komorowski z wydziału dochodzeniowo-śledczego policji.

Mieszkańcy osiedla szepczą, że byli świadkami zemsty. Podpalił ten, kto miał porachunki z lokatorami mieszkania na pierwszym piętrze. Syn właścicieli mieszkania - 22-letni Łukasz M., jest "bramkarzem" w dyskotece. Nie ma wyłącznie przyjaciół, ostatnio naraził się paru osobom. Kilka dni temu ktoś porąbał siekierą drzwi mieszkania, które w sobotę stanęło w ogniu.

- Tuż przed pożarem słyszałem tumult na klatce schodowej - opowiada sąsiad z parteru. - Po schodach głośno zbiegało kilka osób. Nie widziałem kto. Bałem się wyjrzeć.