- Na końcu dokupiłem żagiel i wysłużony rosyjski silnik – opowiada żeglarz. - Było widać, że mój jacht jest zrobiony z szafy, dlatego nazywali go pływającym meblem.
\"Mebel” zwodował na Zalewie Sulejowskim, w porcie kolegi - Marka Szturnogi. Wodowanie nie było udane.
- Na kadłubie siedziała żona, wiadrem wylewając wodę z dziurawej łodzi – wspomina Bobowicz. – Cóż, jeszcze nie miałem doświadczenia w budowaniu jachtów.
Przez dwa lata poprawiał swoje dzieło. Zaczął stratować w regatach. Za sterem posadził syna - Mikołaja.
- Oj, dostawaliśmy w kość! – wspomina. - Gdy dopływaliśmy do mety, w porcie z reguły nie było już żywej duszy. Sędziom nie chciało się czekać tak długo aż się zjawimy.
Ale Bobowicz był uparty.
- Powoli dochodziłem do tego, co i jak trzeba zrobić, by wolny jacht stawał się zwrotną łodzią – opowiada.
\"Czemu by nie” schudł z 700 do 300 kilogramów.
- Stał się wydmuszką – mówi z dumą Bobowicz. - Nabrał kształtu, dostał nowe żagle. Z synem byliśmy już zgraną załogą.
Przełom przyniosły regaty łodzi kabinowych. Był 2004 rok.
- Przed startem sędzia uprzedził mnie, że jeśli dopłyniemy ostatni, dadzą nam dyplom – wspomina pabianiczanin. - Jakież było zdziwienie komisji, gdy przypłynęliśmy pierwsi!
Później były dyplomy za czołowe miejsca w regatach.
- Praca przy łodzi pozwoliła mi przetrwać bardzo trudny okres w życiu – mówi Bobowicz. - Stąd jej nazwa: „Czemu by nie”. Bo czemu by nie zacząć wszystkiego od nowa? Czemu by nie zmienić swojego życia? Mnie się udało.
Krzysztof załamał się po śmierci mamy, nadużywał alkoholu.
- Doprowadziło mnie to na samo dno – opowiada. - Po dwóch latach wegetacji nastąpił zwrot w moim życiu. Spojrzałem w lustro i nie poznałem się. Zacząłem terapię. Ukończyłem kursy pozwalające mi pomagać innym w walce z nałogiem.
Stałej pracy szukał pięć lat.
- Łapałem się wtedy każdego zajęcia – opowiada. - Pracowałem w stolarni, sprzątałem, kładłem tynki, kostkę brukową, pieliłem ogrody. Ta praca postawiła mnie do pionu. W tym czasie wróciłem do pasji żeglarskiej.
Żeglowaniem interesował się już w dzieciństwie
- Często wyjeżdżałem z rodzicami nad jezioro Białe w Augustowie – opowiada. - Korzystaliśmy ze sprzętu wojskowych ośrodków wczasowych. Dorastałem w żeglarskim trybie.
Jego pierwszą łodzią był składany kajak z żaglem.
- Gdy miałem osiemnaście lat, zdobyłem patent żeglarski – dodaje. - Zapisałem się do akademickiego klubu żeglarskiego. Po latach żeglarstwo ocaliła mi życie.
Bobowicz – z wykształcenia historyk, jest archiwistą w Urzędzie Miejskim. Od kilku lat dzieli się swoją pasją. Pierwszymi uczestnikami rejsów byli koledzy syna, potem dzieci z sąsiedztwa.
- Zacząłem też pomagać dzieciom, których nie stać na obóz żeglarski – dodaje. - Organizowałem krótkie rejsy i wypady nad jezioro.
Mieli jacht, przyczepę, auto terenowe i 60 dzieciaków chętnych do spędzenia weekendu pod żaglami.
- Na moim jachcie pływaliśmy po Zalewie Sulejowskim – opowiada. - Opiekunami grupy byli wolontariusze, koledzy syna.
Radość dzieciaków sprawiła, że Krzysztof kontynuował akcję „wychowanie przez żeglarstwo”.
- Podczas minionych wakacji wyjechaliśmy na obóz nad jezioro Charzykowskie – opowiada. - Pomógł cały sztab ludzi. Udało się. Żeglowaliśmy, były spływy kajakowe, wycieczki.
Wkrótce powstał klub żeglarski „Żagiel dla dzieciaka”. Załoga „Czemu by nie” bierze już udział w regatach „optymistów”, ma spotkania klubowe i wigilijne, bierze udział w koncertach muzyki żeglarskiej, pracach szkutniczych, rajdach terenowych, kuligach.
- Teraz planujemy rejs po jeziorach mazurskich i wyjazd nad morze – mówi Bobowicz.