Jeszcze trzy wieki temu na polskiej wsi uważano, że jednym swym spojrzeniem czarownica potrafi zabić świnię, konia albo krowę. Jeśli ciężko zachorowała niestara wieśniaczka, winnej upatrywano w czarownicy z sąsiedztwa. Jeśli młode małżeństwo nie mogło się doczekać dziecka, z całą pewnością była to sprawka wiedźmy.

Stare wiedźmy czarowały dla zysku, młode - z miłości. Lud wierzył, że czarownica jest kochanicą diabła, że o wschodzie słońca darzy go pieszczotami i że diabeł zawsze wyręcza się wiedźmą. Wierzono, jakoby w wigilię świętego Jana czarownice doiły mleko z kościelnego dzwona i powrozów.

Przed czarami lud bronił się na sto sposobów. Domu i jego mieszkańców najpewniej strzegły mrówcze jajka i dzięgiel. Nad drzwiami wieszano bylicę, izby zaś kadzono zębem trupim, a ściany mazano „krwią z czarnego psa wytoczoną”. Za nader skuteczne sposoby przeciw czarom uchodziły też bobrowe ziarna i sok drjakwowy (z leczniczej rośliny – przypisek), którym smarowano lędźwie. Dla odpędzenia czarów pod poduszkę kładziono wieczorem coś srebrnego.

Wierzono, że czarownice mają moc zmieniania się w wilczyce.

Uważano, że wymawiając zaklęcia na rozstajnych drogach, potrafią sprowadzić diabla. Wierzono, że czarownice topią wosk o ściśle wyznaczonej porze nocy. Dodają do niego popiół z nietoperza, ślinę czarnej ropuchy, popiół z kości wisielca, krew zmarłego niemowlęcia i złoto palone w czarcim łajnie. Ulepione z tego figurki nakłuwają szpilkami, tym sposobem sprowadzając na ludzi ciężkie choroby.

Kobiety podejrzewane o czary zazwyczaj torturowano. Gdy w straszliwych mękach przyznały się do ciężkiego grzechu, spławiano je albo skazywano na śmierć na stosie.

 

Wszystkie baby to wiedźmy

W 1775 roku w Doruchowie koło Wieruszowa (130 km od Pabianic) na stosie spłonęło 14 kobiet obwinionych o czynienie czarów. Były to żony i córki tutejszych gospodarzy, wdowa oraz młodziutka służąca ze dworu. Stało się to na pagórku za wsią, do dziś zwanym „Wzgórzem Czarownic”. „Wszystkie baby to wiedźmy” –oznajmił doruchowski dziedzic, rozkazując podpalić stos. „Wiedźmy mają pakt z diabłem i nocami latają na miotłach”.

A zaczęło się od ostrego bólu palca pani dziedziczki. Gdy nie zaradził na to lekarz, do dworu sprowadzono wiejskie znachorki. Także bez skutku. Rozsierdzony tym dziedzic kazał swej służbie wyłapać okoliczne kobiety, podejrzewane o czynienie czarów i sprowadzenie bólu na dziedziczkę. Wyłapano 14.

Najpierw dziedzic kazał spławić je w stawie. Kobietom związano ręce i wrzucono do wody. Te które nie utonęły, wsadzono do beczek w dziurami na nogi. Jedną chałupę dziedzic wyznaczył na izbę przesłuchań czarownic. Sprowadzeni z miasta kaci łamali kobiety kołem i kłuli grabiami. Aż przyznały się do czynienia zła z pomocą sił piekielnych. Te, które przeżyły tortury i te, które skonały podczas tortur, spłonęły na wielkim stosie.

 

Wiedźma z Pabianic

Czarownice mieszkały i czarowały także w Pabianicach. Pod koniec XVI wieku, za panowania króla Zygmunta III Wazy, o czary powodujące znikanie człowieka posądzano mieszczkę Annę Dorotę. Tak urodziwa panna znad Dobrzynki miała rzekomo czarować z pomocą ulepionej z wosku figurki szlachetnie urodzonego Jędrzeja. Chciała okrutnie ukarać kawalera za to, że uwiódł ją i był niewierny. A gdy Jędrzej przepadł wkrótce bez wieści, rodzina zaginionego okrzyknęła Annę Dorotę wiedźmą. Pastwienie się nad woskowymi figurkami (wbijanie weń szpilek) wiodło wówczas na śmierć w płomieniach inkwizycyjnego stosu.

Krewni Jędrzeja nie mieli żadnych wątpliwości. Przed biskupem dowodzili, iż Anna Dorota mogła mieć dostęp do trucheł wisielczych, niezbędnych przy czynieniu czarów. Mogła je zebrać choćby na rozstajach dróg z Pabianic na Retkinię albo do Łasku, gdzie nierzadko znajdowano zwłoki samobójców. Kość wisielca mógł jej sprzedać także wędrowny kat. W Pabianicach mawiano, że Anna Dorota topiła wosk nocą, w porze wiadomej tylko wiedźmom. Dodawała doń popiół z kości wisielca, ślinę czarnej ropuchy, popiół z nietoperza i krew zmarłego niemowlęcia.

Decyzją biskupa oskarżoną wywieziono do klasztornego więzienia w Krakowie. Tam Anna Dorota czekała na proces. Mimo obowiązku, przełożona klasztoru nie kazała ściąć włosów oskarżonej. Strzyżenie kobiet obwinianych o czary było wówczas powszechne. Obawiano się bowiem, że w swych długich włosach czarownice przemycą wosk do więziennej celi, dzięki czemu mogły woskiem uśmierzać ból, jaki zadawano na torturach.

Anna Dorota na spłonęła na stosie, gdyż klasztor stanął wkrótce w płomieniach i więźniarki wypędzono za mury. Poza tym odnalazł się młodzieniec, rzekomo zamordowany czarami pabianiczanki.

Receptura magicznego wosku użytego ponoć przez Annę Dorotę do zabicia niewiernego młodzieńca została potajemnie spisana i krążyła po kartach poradników dla czarownic.

 

Trzeba krwi!

Czarownice tropiono aż do połowy XX wieku. Wiosną 1925 roku w Wieliszewie koło Legionowa chłopi upuścili krew kobiecie, podejrzewanej o czary. Była nią Zdankowa - żona sołtysa. Dramatyczne zdarzenia sprzed 96 lat tak oto opisywał dziennik „Republika”: „Gospodarzowi Stachnikowi zachorowała żona. Jak stwierdzili potem lekarze, była to silna anemia i cierpienia nerwowe. Gospodyni traciła przytomność, a w gorączce opowiadała niestworzone historie. Przerażony mąż próbował ją leczyć u warszawskich lekarzy, ale kiedy nie było żadnego wyniku, udał się do znachora Ludwika Organowskiego.

Znachor ów, człowiek doświadczony, lat 75 liczący, był autorytetem od spraw tego rodzaju. Wypytywał się o objawy choroby i szkiełkiem zbadał mocz chorej. Na koniec orzekł, że cierpienie Stachnikowej nie jest samo z siebie, lecz zostało zadane przez jakąś kobietę, którą określił jako czarownicę. Jako lekarstwo Organowski dał płyn wywarzony z mchu uskrobanego z trzech krzyży przydrożnych i wody święconej. Zapisał chorej słone kąpiele i zapowiedział, że Stachnikowa sama powie w kąpieli, kto ją o chorobę przyprawił. Tak się też stało. Podczas kąpieli chora zawołała: Zdankowa mi to zrobiła, jak wlazła do naszej chałupy, gdyśmy mówili pacierze! Od tamtej pory zaczęła się choroba Stachnikowej.

We wsi wiele o tym gadano. A także o tym, że sołtysowa musi być wiedźmą. Znachor rozprawiał zaś, że swego czasu choroby wypędzano z ludzi krwią czarownic. Pewnego dnia znachor orzekł, że nie ma innej rady, jak tylko sołtysową trzepnąć po twarzy, żeby się krwią zalała, a potem tę krew wcierać w piersi chorej.

Nazajutrz Stachnik i siedmiu chłopów poszło po sołtysową - czarownicę. Ale siekierami odpędzili ich synowie Zdanków. Wkrótce jednak olbrzymi tłum ludzi zebrał się przed chałupą i rozległy się wrogie okrzyki: Bierzcie ją, bierzcie czarownicę! Stachnikowie wywalili drzwi i fala ludzka wdarła się do środka.

Przerażona sołtysowa zgodziła się pójść do chorej. Prowadzono ją wśród wrogich okrzyków. A kiedy weszli do mieszkania, Staszek Stachurka uderzył sołtysową w piersi tak mocno, że nieprzytomna padła na ziemię. Ukląkł i jeszcze trzy razy okrutną bił pięścią. Podbił sołtysowej oko, rozciął wargi i wybił dwa zęby. Trysnęła krew, a Stachnik zawołał do teściowej: Podaj miskę!

Stara Katarzyna podsunęła miskę i zaczęła zbierać krew. A potem wzięli owo upragnione lekarstwo i poczęli nacierać krwawymi szmatami piersi chorej, która wśród ciszy zupełnej głośno mówiła pacierz. Stachnik zaś skropił święconą wodą wszystkich obecnych, a teściowa okadzała mieszkanie”.

 

Ogon wiedźmy Murasowej

89 lat temu w naszych stronach czarownicę zawleczono przed sad grodzki. „Ludzie wiedzieli, że to czarownica, a jakże! Ogon miała potężny, taki sam ogon jak ma Belzebub - król czeluści piekielnych...” – w listopadzie 1932 roku opisywał to „Express Wieczorny”.

Rzekoma czarownica nazywała się Katarzyna Muras. Była żoną małorolnego chłopa spod miasta, posiadacza jednej krowy. Mleka od tej krowy przyszła raz pożyczyć sąsiadka Murasów - Marianna Czyżewska. Uczynna gospodyni odmierzyła litr świeżego mleka i wręczyła sąsiadce, bo na wsi trzeba sobie pomagać. Parę dni później Czyżewska sumiennie oddała mleko. Jednak gdy pod koniec tygodnia jej krowa zaczęła dawać gorsze mleko, Marianna Czyżewska z mężem Antonim uradziła, że to sprawka sąsiadki. Że nie inaczej, jak tylko Murasowa urzekła im zdrową krowę.

„Po wsi rozeszła się pogłoska, że Murasowa jest czarownicą” - pisał „Express Wieczorny”.

Bo przecież, jeśli nie jest czarownicą, to krowa dalej by dobre mleko dawała. A kto potrafi krowę urzec, jeśli nie czarownica? Po tygodniu już pod każdym dachem słomianym nie mówiono o niczym innym, jak o tym, że Murasowa jest czarownicą. Ze 20 wiosek w sąsiednich gminach wiedziało już o czarownicy. Ludzie urządzali pielgrzymki do zagrody Murasów. Zaglądali pod okap ich chałupy, chcąc zobaczyć czarownicę.

Raz nawet zebrał się przed chałupą tłum ogromny, by gwałtem wedrzeć się do izby. Ludzie chcieli rozebrać nieboraczkę, żeby zobaczyć jak wygląda ogon czarownicy. Bo o tym, że Murasowa jako czarownica musi mieć ogon, nikt nie wątpił. Rozwydrzonych ciemnych chłopów w ostatniej chwili odpędzili od zagrody Murasowej wójt i co mądrzejsi ludzie”. Sprawą musiał się zająć sąd, przesłuchując całą wieś i proboszcza tamtejszej parafii.

 

Zapłata za czary

Sześć lat później przed sądem grodzkim toczył się proces łódzkiej czarownicy Marianny Pochroniowej i trojga jej wspólników. „Jest to sprawa jakby żywcem przeniesiona w nasze czasy ze średniowiecza” – relacjonowała „Ilustrowana Republika” z 6 lipca 1938 roku. Pochroniową oskarżano o sprowadzenie śmiertelnej choroby na kochanka znajomej - Stefana Gadomskiego. Czarownica miała to zrobić za opłatą – 150 zł.

A było tak: znana z rozmaitych czarów Marianna Pochroń zlitowała się nad znajomą - Janina Kędzierską, której kochanek wymigiwał się od żeniaczki.

Choć znajoma od dawna żyła z Gadomskim pod jednym dachem, miała go szczerze dość. Za 150 zł czarownica Pochroniowa podjęła się zgładzić wałkonia w taki sposób, by nikogo nie czepiał się prokurator. W tym celu do trumny zmarłej staruszki z sąsiedztwa niepostrzeżenie włożyła ubranie Gadomskiego. Niedługo potem Gadomski ciężko się rozchorował.

Kędzierska zapłaciła 150 zł, ale trapiły ją wyrzuty sumienia. Dwa dni później poprosiła Pochroniową o odczynienie czarów i zdjęcie zaklęcia z konającego kochanka. Pochroniowa przyjęła zlecenie wraz ze stosowną zapłatą. Nocą posłała na cmentarz troje wspólników, by rozkopali grób i wydobyli z trumny ubranie Gadomskiego. Tak też zrobili, bezczeszcząc zwłoki i mogiłę. „Przed sądem oskarżeni i świadkowie składali swe zeznania z taką powagą i tak przekonująco mówili o czarach, zaklęciach i praktykach czarodziejskich, że trudno było uwierzyć, iż dzieje się to w 1938 roku, w XX stuleciu” – pisała prasa.

 

Ostatnie wiedźmy

Jeszcze w 1948 roku o polskich chłopach święcie wierzących w moc odbierania krowom mleka przez czarownice ze wsi Małyń koło Łodzi pisał magazyn „Wieś”. Co jakiś czas o czary posądzano wieśniaczki z powiatu łęczyckiego, wieluńskiego i kutnowskiego.

Ciemnota mieszkała także w miastach.

Prasa opisała, jak to pewien piśmienny łodzianin, kierowca ciężarówki, ciężko pobił narzeczoną, którą podejrzewał o czary. Dowodem miała być znaleziona pod materacem łóżka czerwona wstążka, zawiązana na supełek ze sznurowadłem. „Zła moc tkwiąca w owej wstążce pozbawiła ponoć wspomnianego szofera sił męskich na przeciąg paru lat” – pisano.

Ostatnia polska czarownica została surowo ukarana prawdopodobnie w 1955 roku. Jerzy Ambroziewicz i Aleksander Rowiński w zbiorze reportaży pt. „Posłuchajże, wierny ludu” przytaczają zeznania świadków pobicia Leokadii Adaś, uznanej przez sąsiadów za wiedźmę: Jedno z tych zeznań brzmi następująco: „Usłyszałam krzyki i poszłam zobaczyć, co na drodze się dzieje. Szłam jakiś czas z gromadką ludzi, którzy prowadzili czarownicę. Bili ją czym popadło, a kiedy krzyczała, zatykali jej usta”.