Był słotny listopadowy poranek, gdy przed pałacyk biura największej pabianickiej fabryki przy Zamkowej zajechało auto z policjantami. czterech umundurowanych mężczyzn pod komendą komisarza wbiegło do środka drzwiami, które szeroko otworzył im usłużny i wyraźnie wtajemniczony w sprawę portier.

Kwadrans później policjanci wyprowadzili na ulicę skutego kajdankami człowieka w szarym ubraniu biuralisty wyższego szczebla. Niewysoki aresztowany miał około 50 lat. Na Zamkowej zebrał się już spory tłumek gapiów, gdyż wieść o wizycie policji u głównego kasjera fabryki rozbiegła się po Pabianicach z prędkością elektrycznego tramwaju. „Podobno ukradł aż piętnaście tysięcy” – szeptano. „Jakie piętnaście?! Zrabował cały utarg, ze dwadzieścia tysięcy” – podawano z ust do ust.

Gapie byli w błędzie. W biurze wstępnie szacowano, że Eugeniusz Geyer – główny kasjer firmy Krusche i Ender, ukradł fabrykantom blisko 100 tysięcy złotych. Była to równowartość 6400 robotniczych tygodniówek lub 20 samochodów osobowych. W tamtych czasach kilogram mąki kosztował 40 gr, kilogram cukru - 1,50 zł, krowa – 200 zł, koń - 500 zł, tona węgla – 33 zł, a radioodbiornik lampowy, uchodzący za szczyt techniki i nowoczesności – 320 zł.

Eugeniusz Geyer był zaufanym biuralistą obydwu fabrykanckich rodów: Kruschów i Enderów. Właściciele fabryki powierzyli mu klucze do pancernej kasy firmy, ważącej ponad 4 tony. W biurze przy Zamkowej pracował od dziesięciu lat, od trzech zajmował wyższe stanowisko – głównego kasjera. Zanosiło się na to, że sumienny i skrupulatny Geyer wkrótce zostanie jednym z dyrektorów.

W kręgach towarzyskich Geyer uchodził za krewnego potężnych łódzkich fabrykantów. Nie zaprzeczał, gdy wiązano go z potomkami Ludwika Geyera – „króla perkalu”, właściciela wielkiej Białej Fabryki i cukrowni w Rudzie Pabianickiej.

 

Skąd u pana tyle pieniędzy?

Zanim policja zamknęła kasjera-złodzieja, Eugeniusz Geyer notarialnie kupił w Pabianicach kilka działek budowlanych – wszystkie na Nowym Mieście. Nikomu nie mówił, że chce stawiać dużą przędzalnię, tkalnię i farbiarnię. Byłaby to czwarta pod względem wielkości fabryka włókiennicza nad Dobrzynką.

Aby fabryka ruszyła jak najszybciej, przynosząc spore zyski, Geyer kazał rozpocząć roboty budowlane na swych działkach. Już nazajutrz zamówił niciarki, krosna i prądnice. W sprawie wyposażenia kotłowni pojechał do Kalisza. Krosna miała mu dostarczyć pabianicka odlewnia żelaza i fabryka maszyn Waldemara Kruschego, słynąca z wysokiej jakości wyrobów. „Puszczę moją nową tkalnię w ruch i wtedy rzucę robotę w biurze przy Zamkowej” – zwierzył się przyjaciołom.

Gdy Geyer dobijał targu w fabryce maszyn przy ulicy Łaskiej, bez ociągania się wpłacił ogromną zaliczkę – 30 tysięcy złotych w gotówce. Inżynier Krusche dawno nie miał tak hojnego klienta. Zazwyczaj odbiorcy maszyn chcieli płacić wekslami lub kredytem. „Począłem powątpiewać, czy pan Geyer zdobył te pieniądze uczciwie” – zezna później Waldemar Krusche.

Producent maszyn wiedział, że Geyer jest głównym kasjerem największej fabryki w Pabianicach. Zadzwonił więc do prokurenta tej firmy i umówił się na poufną rozmowę. „Czy to możliwe, że zarabiający 360 zł miesięcznie pan Geyer buduje fabrykę za gotówkę?” – padło oczywiste pytanie.

W biurze firmy Krusche i Ender natychmiast zarządzono kontrolę finansową. Trzech rewidentów strona po stronie przeglądało wszystkie księgi rachunkowe. Późną nocą rewidenci znaleźli coś, co poderwało na równe nogi dyrektorów i właścicieli fabryki.: „W wykazach zarobków robotników zauważono kwoty większe, aniżeli wynosiła tygodniówka robotników. Rozbieżności sięgają wielu tysięcy złotych i były uskuteczniane od lat” - w protokole z kontroli napisali rewidenci.

Sprytny Geyer robił to tak: zamiast z ksiąg rachunkowych wykreślać nazwiska robotników zwolnionych z pracy (bywało, że w tygodniu zwalniano 3-40 osób), zostawiał je w księgach na całe miesiące, a nawet lata. Co tydzień przy nazwiskach zwolnionych pracowników zapisywał kwoty zarobków, które zgarniał do własnej kieszeni. Sposobem „na martwe dusze” Eugeniusz Geyer wyprowadził z firmy blisko 100 tysięcy zł.

 

Pora na prokuratora

Dyrekcja firmy Krusche i Ender wezwała policję. Główny kasjer został natychmiast zwolniony i oddany do dyspozycji prokuratora. „W wyniku bardziej szczegółowej rewizji ksiąg kasowych ustalono zdefraudowanie przez Geyera jeszcze innych sum na niekorzyść Towarzystwa Akcyjnego Krusche i Ender. Sprawca posiadał konto własne w banku, na które przekazywał część pieniędzy zrabowanych pracodawcy” – stwierdził prokurator.

Złodziej długo nie siedział. Już dwa tygodnie później przyjaciele Eugeniusza Geyera zrzucili się na kaucję (20 tysięcy zł), dzięki czemu były kasjer wyszedł na wolność.

Pozostał jednak pod nadzorem policji. „Wykrycie powyższej afery wywołało w Pabianicach zrozumiałą sensację, gdyż Geyer obracał się w wyższym towarzystwie i uchodził za człowieka nieskazitelnego” – pisało „Hasło Łódzkie”.

Geyer nie stanął przed sądem. Musiał jednak oddać fabrykantom wszystko, co ukradł. Wiadomo było, że zapożyczył się i namiętnie grał na wyścigach konnych.