Gdy wypisując receptę dostrzegł znajomy niepokój pacjenta, pod blankiet wsuwał banknot, mrucząc: „To na wykupienie lekarstw z apteki”. A po chwili się tłumaczył: „Wie pani, kiedyś też nie było mnie stać ani na tabletki, ani na maść kamforową. Nie trzeba się wstydzić…”. Wtedy, niewiele lat po śmierci Stalina, mało kto w Pabianicach wiedział, że ten starszy doktor z przedwojenną kindersztubą, to bohater partyzanckich walk z Niemcami, człowiek wielkiej odwagi, lekarz Armii Krajowej, pseudonim „Tulipan”.

***

Jerzy, syn aptekarza Juliana i Jadwigi z Bromirskich, pojawił się na świecie 1 sierpnia 1913 roku w Pabianicach. Ojciec, dyplomowany farmaceuta po studiach w Rosji, prowadził dwa składy apteczne: jeden w Warszawie, jeden w Pabianicach przy Zamkowej 15. „Skład apteczny magistra J. Kasperskiego poleca Szanownej publiczności po cenach bardzo przystępnych: najnowszą kosmetykę krajową i zagraniczną na udelikatnienie cery oraz usunięcie plam i liszajów na twarzy. Wodę kolońską, nasiona ogrodowe, pokost, farby olejne, szellak, naftalinę, itp.” – zachęcała reklama w poczytnej „Gazecie Pabjanickiej”. Oprócz syna, Kasperscy wychowywali córkę, Marię.

Jurek biegał do szkoły powszechnej przy zamku, poźniej do Gimnazjum Śniadeckiego, gdzie w 1930 roku z wyróżnieniem złożył egzamin maturalny. Marzyła mu się lingwistyka niechybnie związana z dalekimi podróżami, ale rodzice twardo stali na ziemi. Pojechał studiować na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego, bo miał być chirurgiem albo internistą powszechnie szanowanym w rodzinnym mieście. Czteroletnią naukę ukończył z wyróżnieniem.

Jerzy był z tego pokolenia Polaków, które w życiorysach będzie miało więcej wojen niż pojednań i więcej łez niż radości. Dlatego z lekarskim dyplomem w kuferku pomaszerował prosto do szkoły podchorążych. Był 1938 rok, na granicy z Polską Hitler gromadził pancerne zagony. Zanim doktor Kasperski pochylił się nad stołem operacyjnym w stołecznym Instytucie Chirurgii Urazowej, gdzie czekała lekarska posada, przeszedł kurs strzelecki. Potem jeszcze kurs minerski i ćwiczenia w zadawaniu wrogowi ciosu bagnetem w pierś. Tydzień przed wybuchem wojny światowej dostał kartę przydziału do medycznej kadry zapasowej w Łodzi. Miał iść do cywila.

***

Ale poszedł na front. 1 września 1939 roku dowództwo pułku wysłało go do Sieradza. Na sieradzkim dworcu kolejowym podchorąży doktor Jerzy Kasperski organizował punkt sanitarny Czerwonego Krzyża. Dostał rozkaz opatrywać polskich piechurów i karmić ich. Nad Wartę ściągnął więc kuchnię polową, skrzynki z konserwami, worki z chlebem i dużo opatrunków spakowanych w zielone plecaki. Na miasto gęsto padały niemieckie bomby. Byli zabici, jeszcze więcej rannych. Pierwsze dni drugiej wojny światowej dwudziestosześcioletni Jerzy Kasperski ćwierć wieku później wspominał tak:

„1 września zamiast iść do cywila, dostałem dziesięciu żołnierzy i dziesięć sióstr z PCK i kilka karetek.

Tymi karetkami mieliśmy wozić rannych żołnierzy do szpitali w Łodzi. Bywało, że zatrzymywałem się w Pabianicach. A tutaj życie jeszcze się toczyło normalnie: sklepy czynne, ludzie na ulicach. Kilka dni później pod niemieckim obstrzałem ewakuowaliśmy się na wschód. Rannych wzięliśmy na furmanki. Nie spałem od kilku dni, byłem głodny. Łódzki piekarz dał mi bochenek tureckiego chleba. Wiedzieliśmy, że tę wojnę przegrywamy, a mimo to w polskich żołnierzach był wielki duch walki. Wierzyliśmy, że Anglia i Francja ruszą nam z pomocą”.

Osiem karetek kolumny sanitarnej podchorążego Kasperskiego dojechało aż do Lublina, a stamtąd do Dubna. Był 16 września. „Po raz pierwszy od wybuchu wojny wyspałem się i wymyłem w rzece” – wspominał doktor. „Gdy rozeszła się wieść, że idą Rosjanie, niektórzy wierzyli, że spieszą nam z pomocą. Już wiedzieliśmy, że Rydza-Śmigłego nie ma w kraju, że Mościcki uciekł, że Warszawa się broni. Dotarliśmy nad Bug, gdzie w ostatnich dniach września rozgorzała bitwa z Niemcami. Wzięliśmy do niewoli stu jeńców z dowódcą, generałem. Stamtąd jechaliśmy na Węgry, póki koło Jarosławia nad Sanem nie wpadliśmy w ręce Niemców”.

Do Pabianic doktor wrócił w ostatnią niedzielę września.

„Pamiętam żołnierzy w polowych szpitalach. Najcięższe rany mieli od artyleryjskich odłamków” - wspominał. „Bardzo niebezpieczne były też postrzały w brzuch, w polowych warunkach nie do uratowania. Chirurdzy amputowali żołnierzom nogi, rozerwane przez odłamki pocisków. Wciąż widzę żołnierskie szczęki zdeformowane odłamkami. Pamiętam twarze rannych. Słyszę ich jęki”.

***

W postrzępionym mundurze i do cna zdartych oficerkach podchorąży Kasperski poczłapał od razu na dyżur w miejskim szpitalu. Sale były przepełnione, ranni leżeli w korytarzach i na podwórzu. Drugiego dnia Niemcy sprawdzili dokumenty polskiego personelu szpitala i dowiedzieli się, że lekarz Jerzy Kasperski jest oficerem. Aresztowali go. Siedział krótko, bo do gestapo wstawił się za Kasperskim dyrektor szpitala. „W mieście brakuje lekarzy” – błagał. Trzy dni później doktor Jerzy znów stał przy łóżkach rannych i chorych.

Szukał kontaktów z konspiracją. Tą zbrojną, nie tą od ulotek, ale w Pabianicach ruch oporu nawet nie raczkował. Na wieść o aresztowaniu ojca i uwięzieniu go w kinie Zachęta, gdzie siedzieli polscy patrioci, Kasperski rzucił pracę w szpitalu. Wyjechał do Warszawy przyłączyć się do podziemia. Chciał walczyć. Kilka miesięcy później dostał pierwsze zadanie, od razu cholernie niebezpieczne. Pojechał do Radomska, do tamtejszego szpitala, gdzie partyzanci potajemnie znosili z lasu swych rannych. Zatrudnił się bez problemu, bo kto na prowincji odprawi lekarza. W dzień operował wyrostki robaczkowe, nocami postrzelonych i poszarpanych odłamkami granatów. Do pomocy miał jedną pielęgniarkę, dzielną dziewczynę.

Konspiratorzy ufali nowemu doktorowi, ale Jerzy musiał być zaprzysiężony na żołnierza Armii Krajowej. Dostał pseudonim „Tulipan” i stopień podporucznika. Gdy schodził ze szpitalnego dyżuru, prowadzili go do rannych partyzantów, dekowanych w kamienicach i chałupach pod miastem. Kilka razy wieźli doktora furmanką do polowego szpitala leśnych „Jędrusiów”, głęboko w lesie. Wydłubywał szwabskie kule, amputował palce, zszywał brzuchy.

Chciał też chodzić na zasadzki. Dowódca oddziału się zgodził i porucznik „Tulipan” obserwował, jak w powietrze wylatują niemieckie pociągi z amunicją i beczkami benzyny dla Wehrmachtu. Swym karabinem osłaniał majstrujących przy torach saperów, a po akcji bandażował postrzelonych.

W sierpniu 1943 roku „Tulipan” wpadł do miasta z tym oddziałem Armii Krajowej, który po krótkiej strzelaninie zajął Radomsko, wypędził Szkopów i z gestapowskiej katowni uwolnił pół setki więźniów. Dowodził porucznik Stanisław Sojczyński „Warszyc”, dla okupantów najgroźniejszy polski bandyta, po wojnie pierwszy wróg władzy przywiezionej na sowieckich czołgach.

***

Niemcy coraz uważniej obserwowali młodego doktora. Wiedzieli, że wieczorami gdzieś znika. Mieli poważne podejrzenia, w szpitalnym korytarzu posadzili więc kapusia. Kasperski musiał uciekać do lasu, do partyzantów na Kielecczyźnie. Był lekarzem jednostki, ale wciąż chodził na bojowe akcje. Wyruszając z obozowiska, najpierw chwytał karabin, potem torbę z bandażami. Podczas potyczek z Niemcami i parodniowej bitwy pod Jędrzejowem nie schodził z pierwszej linii walk. W oddziale mówiono, że jest piekielnie odważny.

Po latach doktor wspomni tylko, że w lesie doskwierał mu brak snu, ciepłej wody i mydła. A miał co robić, bo do partyzanckiego obozowiska ciągnęli chorzy z paru okolicznych wsi.

„Pewnego dnia przynieśli mi niemieckiego oficera z bardzo krwawiącą raną postrzałową” – opowiadał doktor. „Gdy pochyliłem się nad pacjentem, ledwie żywy Niemiec zerwał się z noszy. Był śmiertelnie przerażony, bo nie wierzył, że polscy bandyci mogą mieć doktora. Spodziewał się torturowania”.

***

W lesie „Tulipan” został do końca, czyli do rozkazu rozwiązania Armii Krajowej. Czapkę, pas, pistolet i odznaczenia schował w stodole gospodarza, któremu za okupacji leczył żonę. Wiedział, że swojego srebrnego Krzyża Zasługi z Mieczami i Krzyża Walecznych raczej szybko nie obejrzy. Gdy w styczniu 1945 roku z Pabianic uciekł ostatni niemiecki faszysta, doktor Kasperski znów wrócił. Na stacji kolejowej kierował punktem etapowym PCK. Do miasta wracały tysiące tułaczy. Ci w wypłowiałych mundurach, ci w drelichach od bauera i ci w obozowych pasiakach dostawali miskę zupy, pajdę chleba, puszkę kanadyjskiej wołowiny z UNNRA i amerykański koc od PCK. Doktor czyścił im rany, robił opatrunki. Głowy i ubrania kazał posypywać proszkiem na wszawicę.

W lutym 1946 roku o Kasperskiego upomniało się Ludowe Wojsko Polskie. Dwa lata służył w garnizonowych szpitalach Łodzi, Lublina i Tarnowa. „Nigdy nie robiłem tylu chirurgicznych operacji, co wtedy” – wspominał. „Na stole miałem żołnierzy, cywilów, Polaków i ubeków”. Zabliźniał wojenne rany. Powojenne lata zafundowały mu lepsze praktyki medyczne, niż staż w nowojorskiej klinice. Lekarz z takim doświadczeniem jak Kasperski, zdemobilizowany z miejsca dostał pracę w Akademii Medycznej. Zrobił specjalizację z chirurgii ogólnej oraz doktorat z leczenia wrzodów żołądka i dwunastnicy.

Trzy lata po wojnie wziął ślub z farmaceutką Czesławą Zagórowską. Mieli dwie córki: Małgorzatę i Marię. Był kipiącym energią czterdziestolatkiem, gdy wrócił do szpitala przy ulicy Żeromskiego za kościołem. Wrócił na posadę zastępcy ordynatora chirurgii, prawej ręki lekarza Michała Dobulewicza, przedwojennego pułkownika. Kasperski chciał się uczyć od mistrza. Sześć lat później odchodzący na emeryturę ordynator przekazał mu swój oddział.

W drodze ze szpitala do domu doktor lubił zajrzeć na podwórza sąsiadów z drewniaków przy rogu Warszawskiej i Maślanej (Sikorskiego). Pytał, czy dzieciakom coś dolega, kiedy ostatni raz były u okulisty, czy do picia dostają tran.

***

Miasto się rozrastało, a stary szpital sypał. W budynkach przy Żeromskiego i Szpitalnej ciągle nawalała instalacja, brakowało wody, pacjenci leżeli w ścisku. Doktor walczył o większy szpital, najlepiej blisko lasu. Był uparty. Urzędnicy mieli go dość, gdy znów przychodził ze stertą podań i znów siedział pod drzwiami sali narad. Choć mury szpitala przy ulicy Karolewskiej (Jana Pawła II) rosły wolno, doktor jeszcze tam popracował. Na chirurgii krzątał się do „osiemdziesiątki”. „Z ogonkiem” – dodawał, gdy osiemdziesiąte urodziny już miał za sobą, a biały fartuch wciąż na sobie.

Gdy przyjmował pacjenta z bólem brzucha, wrzodem albo skaleczoną dłonią, najpierw pytał, co słychać w rodzinie, czy dzieci są zdrowe, czy żonie jeszcze dolegają korzonki. Albo, czy łupie w krzyżu, gdy zanosi się na deszcz. Nie spoglądał na zegarek, nie popędzał. Brał pacjenta za rękę i zaglądał mu w oczy. Bywało, że nie sięgał po stetoskop, bo już wiedział, co trzeba. Był takim lekarzem, którego pamięta się do końca życia. „Miałem szczęście pracować u boku doktora Kasperskiego. To była wielka frajda, bo lekarzem był wspaniałym” - wspomina doktor Grzegorz Krzyżanowski, ordynator urologii w pabianickim szpitalu. „Cechowała go olbrzymia wiedza, pogoda ducha i sympatia do ludzi, a znał całe pokolenia pabianiczan”.

***

Doktor miał wadę: kopcił jak lokomotywa. Właściwie to nie rozstawał się z papierosem. Jeśli akurat nie spał albo nie jadł, w zębach trzymał cygarniczkę z dymiącym petem. Wprawdzie tylko pykał, nie zaciągając się dymem, ale wciąż zapominał strzepywać popiół do popielniczki. Bywało, że popiół spadał na brzuch badanego pacjenta, a wtedy doktor starannie przecierał brzuch dłonią, nie przerywając badania.

***

W osiemdziesiątym pierwszym roku życia odszedł na emeryturę. Wciąż dużo czytał, studiował literaturę medyczną, robił notatki, udzielał się w Towarzystwie Przyjaciół Pabianic. Dwa dni w tygodniu przyjmował w przychodni chirurgicznej przy Gwardii Ludowej (św. Rocha). Od rana stały tam kolejki. Do niego. Gdy na sali operacyjnej miejskiego szpitala zmagano się z ciężkim przypadkiem, w domu doktora nieuchronnie dzwonił telefon z prośbą o konsultację.

Miał dziewięćdziesiąt dwa lata, a wciąż dostawał od pacjentów kwiaty i kartki pocztowe z życzeniami. Raz na progu domu znalazł kosz świeżych malin z karteczką:

„To za uratowanie mojej mamy”. Dostał awans do stopnia pułkownika i tytuł honorowego obywatela Pabianic. „Życzliwy, wyrozumiały, wyjątkowej łagodności, kultury i dobroci” – takiego zapamiętała go córka, Maria Kasperska-Łuczak, także lekarka, internistka.

Doktor Jerzy Kasperski zmarł 7 kwietnia 2009 roku, mając dziewięćdziesiąt sześć lat. Spoczywa na pabianickim cmentarzu katolickim.

Tekst z książki "My, pabianiczanie", Romana Kubiaka