Z kasy pabianickiej elektrowni „wyparowało” ponad 6 tysięcy złotych – we wrześniu 1931 roku ujawnili kontrolerzy. Choć pytano kasjerów i buchalterów, nikt się ani nie przyznał, ani nie wskazał winnego. W tej sytuacji do biura wkroczyła komisja rewizyjna pod kierownictwem wiceprezydenta Pabianic, Mieczysława Tomczaka, która zaczęta od sprawdzania ksiąg rachunkowych. Wszyscy biuraliści grzecznie pokazali księgi, z wyjątkiem buchaltera Witolda K. Ten wdał się w spór z kontrolerami i oświadczył, że księgi zginęły.

Kontrolerzy szybko znaleźli nadpalone księgi. Na podstawie tego, co nie spłonęło oraz innych dokumentów finansowych ustalili, że skradzione pieniądze przechodziły przez ręce buchaltera Witolda K. To on wielokrotnie pobierał od kasjerki większe kwoty, rzekomo na zapłacenie rachunków za dostawy surowców dla elektrowni. Skradzione pieniądze (6000 zł) wystarczyłyby na kupno nowego samochodu marki Fiat 500. Buchalter zeznał, że gotówkę przehulał.

Prokurator nakazał aresztować złodzieja. Jeszcze tego samego dnia tłumy gapiów na ulicy Zamkowej mogły obserwować konwój policji wiozący buchaltera za kratki. Pół roku później sąd skazał złodzieja na pół roku więzienia. Witold K. musiał oddać wszystko, co ukradł.

Wcześniej podobna afera wybuchła w ratuszu. Ujawniono, że tamtejszy urzędnik do spraw majątkowych, Zygmunt Sz., zdefraudował 10 tysięcy zł.

 

Jak Władek zaszalał

W lutym 1939 roku z pancernej kasy zakładów włókienniczych Karola Eiserta przy ul. Zamkowej skradziono aż 20 tysięcy zł w gotówce. Łup był duży, bo fabryczny robotnik zarabiał wtedy nieco ponad 100 zł miesięcznie, a urzędnik – 250 zł. Komisarz policji państwowej ustalił, że kasy nikt nie rozpruł. Pieniądze ukradł kierownik biura, który miał klucze do kasy. Zarządzono poszukiwania kierownika – Władysława J., lat 46, zamieszkałego przy ul. Traugutta 4.

Nazajutrz dziennik „Orędownik” napisał: „Defraudację ujawniono w czasie parodniowej nieobecności kasjera. Korzystał on ze swobody podczas urlopu dyrektorów. Jak się okazało, pieniądze przywłaszczał sobie systematycznie od dłuższego czasu. Ostatnio zabrał większą sumę i ulotnił się”.

Śledztwo wykazało, że poszukiwany Władysław J. – były komendant związku strzeleckiego Strzelec, od dłuższego czasu zabawiał się w łódzkich restauracjach i klubach. Spędził tam mnóstwo nocy. Niemal codziennie płacił wysokie rachunki za wystawne kolacje i trunki. Zazwyczaj towarzyszyło mu kilku kompanów i młode kobiety. Władysław J. zarabiał bardzo dobrze, bo prawie 1000 zł miesięcznie. Jednak nie na tyle dużo, by hulać przez calutki miesiąc.

Defraudanta nie szukano długo.

Już 1 marca 1939 roku „Orędownik” napisał: „Wczoraj przechodnie w parku miejskim im. Poniatowskiego w Łodzi byli świadkami samobójstwa. Jakiś mężczyzna w średnim wieku na ławce w ustronnej alei strzelił sobie z rewolweru w skroń i zwalił się na ziemię. Gdy nadbiegli dozorcy, znaleźli samobójcę dogorywającego w kałuży krwi. Z dokumentów znalezionych przy denacie ustalono, że jest to poszukiwany Władysław J., mąż i ojciec nieletniej córeczki”.

 

Król defraudantów

Gdy w grudniu 1932 roku kasjerowi firmy R. Kindler zabrakło gotówki na wypłaty, dyrekcja sprawdziła, kto przed chwilą zniknął z pracy. Pierwszym nieobecnym był inkasent Gustaw Adolf Kirschke, zamieszkały przy Placu gen. Dąbrowskiego (Stary Rynek). Otworzono szuflady w biurku inkasenta. Leżał tam list, w którym Kirschke donosił, że nieznani sprawcy napadli na niego i zrabowali całą gotówkę.

Brakowało ponad 20 tysięcy zł. Policja wysłała za inkasentem listy gończe.

Kilka dni później dziennik „Głos” doniósł: „W dniu onegdajszym wydział śledczy otrzymał konfidencjonalną wiadomość, iż Kirschke przebywa w jednym z domów publicznych przy ul. Kamiennej w Łodzi. Pod wskazany adres udali się wywiadowcy, którzy zastali Kirschkego w towarzystwie kilku cór Koryntu, gdzie obficie raczył się alkoholem za przywłaszczone pieniądze firmy R. Kindler. Defraudant znajdował się w stanie zupełnego zamroczenia alkoholem, do tego stopnia, że nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje.

Kirschkego przewieziono do aresztu przy komendzie policji. Przy zatrzymanym policja znalazła nikłą sumę, gdyż defraudant zdążył większą część przywłaszczonych pieniędzy przepić”.

Dopiero podczas śledztwa okazało się, że Adolf Kirschke ma już na sumieniu podobne wyczyny. Przed pięcioma laty, gdy jako inkasent pracował w towarzystwie akcyjnym Dobrzynka, zdefraudował 9 tysięcy 468 zł. Za takie pieniądze można było kupić dwa porządne automobile.

Kirschke najpierw przysięgał, że pieniądze dla Dobrzynki zgubił. Potem przyznał, że ukradł je, bo miał spore prywatne długi. „Chciałem to pokryć z innych wpłat od klientów i nawet tak robiłem, ale pogubiłem się i powstała wielka luka” – tłumaczył zarządowi towarzystwa Dobrzynka.

Choć złodziej oddał kilkaset złotych, a na resztę wystawił weksle, zarząd Dobrzynki powiadomił policję. Na sądowym procesie przesłuchano świadka Ryszarda Hermela, który od dawna pracował z oskarżonym. Na pytanie sędziego, jaką opinią cieszył się Kirschke, świadek odpowiedział, iż „uważano go za pijaka, karciarza i człowieka lubiącego hulanki w towarzystwie wesołych kobiet”.

Ogłoszenie wyroku opisał „Głos Polski”: „Adolf Kirschke winien jest zbrodni przywłaszczenia i skazany zostaje na rok domu poprawczego, a po zastosowaniu amnestii kara zostaje zmniejszona do sześciu miesięcy – oznajmia sędzia. Przy słowach tych skazany dostaje drgawek nerwowych i chwieje się na nogach.

Gdy sędzia ukończył odczytywanie wyroku, stała się rzecz straszna. Oskarżony błyskawicznym ruchem wydobył z kieszeni rewolwer i skierował go w skroń.

Rozległ się huk wystrzału, a po chwili Kirschke, brocząc krwią, opadł na ławę oskarżonych”.

Skazany strzelił sobie w prawe ucho. Kula, która przebiła ucho i szczękę, utknęła w lewym policzku. Ranny stracił dużo krwi, lecz przeżył.

 

Kasiarz w rzeźni

We wrześniu 1936 roku złupiono kolejną kasę nad Dobrzynką. Nocą włamywacze dostali się do pomieszczeń rzeźni miejskiej przy ul. Żwirki i Wigury. Skok ten opisała gazeta „Orędownik”: „Rozpruli tzw. rakiem kasę ogniotrwałą. Złoczyńcy, którzy prawdopodobnie odjechali samochodem, zabrali kasetkę z zawartością 1500 zł i platery znaczone monogramem KS”. Włamywacze połaszczyli się też na 60 srebrnych noży, widelce i łyżki. Cenne platery należały do rodziny weterynarza, który bał się trzymać je w domu.