Pochodził z Krakowa, lecz mocno związał się z naszym miastem. Dwukrotnie, bo na probostwo w parafii Najświętszej Marii Panny Różańcowej wrócił z Warszawy - po drugiej wojnie światowej.

Urodzony 21 października 1889 roku Leopold Petrzyk, wybrał drogę misjonarza. Mając zaledwie siedemnaście lat, złożył śluby misyjne i przygotowywał się do studiowania teologii. Święcenia kapłańskie przyjął z rąk kardynała Adama Sapiehy (1912), po czym w krakowskim seminarium uczył języka polskiego, historii Kościoła, historii powszechnej i geografii świata. Krótko służył też w Warszawie – w kościele na Krakowskim Przedmieściu.

Z wikariatu w stołecznej parafii Świętego Krzyża biskup wyprawił Petrzyka do fabrycznych Pabianic, których młody ksiądz nigdy nie widział nawet z okna pociągu. Był 1927 rok. Nad Dobrzynką ksiądz Leopold objął probostwo parafii Najświętszej Marii Panny Różańcowej na Nowym Mieście, w której urządzano duży neogotycki kościół. Nowy gospodarz miał zadbać o boczne ołtarze, ławy dla wiernych i wystrój świątyni.

Wśród parafian miał biedaków - wielodzietne rodziny robotników pracujących w przędzalniach i tkalniach . Chodząc po kolędzie widział, w jak złych warunkach żyją. Zaglądał do zagrzybionych piwnicznych izb, w których gnieździły się po cztery rodziny, śpiąc w kucki. Widywał nędzarzy, głodnych, skulonych z zimna przy piecyku opalanym krowim łajnem. Napotykał dzieci, które z powodu suchot i krzywicy nigdy nie wyszły na podwórze. Pod koniec pierwszego roku posługi w Pabianicach proboszcz Petrzyk napisał w swym dzienniku: „Zetknąłem się z takim bezmiarem nędzy, że chwilami zdawało się to wprost niewiarygodne. Czy wiecie, że tutejsze dzieci mają powykręcane nóżki, blade suchotnicze twarzyczki?  Na to nie ma mojej zgody!”.

 

Zbudujmy domy!

Ksiądz Petrzyk był misjonarzem czynu. Wkrótce skrzyknął wiernych do komitetu budowy domów robotniczych. W magistracie wystarał się o plac na peryferiach miasta, kupiony za 42 tysiące złotych i zbierał datki na budulec. Od właścicieli cegielni na Młodzieniaszku dostał pięć furmanek czerwonych cegieł.

Gdy w lipcu 1929 roku architekt Teodor Gałązka wykonał projekty piętrowych domów, roboty ruszyły z kopyta. Budowali sami robotnicy zrzeszeni w małych spółdzielniach: „Zgoda”, „Razem”, „Siła”, „Wysiłek”, „Ruch”, „Ogniwo”, „Niepodległość” i „Jedność”. Bardziej skomplikowane prace wykonała firma budowlana Henryka Moszego.

Dwa lata później w siedmiu murowanych domach przy ulicy Spółdzielczej mogły zamieszkać 84 rodziny. Każda robotnicza familia z kilkorgiem dzieci dostała dwie izby z piecem. Na ścianie domu pod numerem trzecim wdzięczni lokatorzy przytwierdzili tablicę pamiątkową z napisem: „Z inicjatywy ks. L. Petrzyka, proboszcza parafii NMP. Domy przy tej ulicy wznieśli wspólnym wysiłkiem robotnicy zorganizowani w zrzeszenia…”. Wszystkie mieszkania poświęcił sam proboszcz.

Drugim placem budowy proboszcza była stara obora przy ulicy Żeromskiego 15. Ksiądz Petrzyk wymyślił sobie, że najpierw ją wyremontuje i podwyższy, a potem w budynku urządzi Dom Katolicki – ośrodek życia kulturalnego w parafii. Jak postanowił, tak uczynił. Na piętrze była salka teatralna i kabina z aparatem do wyświetlania filmów, na parterze – herbaciarnia prowadzona przez Stowarzyszenie Pań Miłosierdzia, tania kuchnia, przedszkole, czytelnia i biblioteka. W 1930 roku Dom Katolicki poświęcił biskup Wincenty Tymieniecki.

Trzy lata później dziennik „Republika” pisał: „Stowarzyszenie Pań Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo pod patronatem ks. Leopolda Petrzyka opiekuje się 31 rodzinami, przeważnie starcami i wdowami. Rodziny te otrzymują bony żywnościowe. Stowarzyszenie prowadzi też przedszkole dla 80 dzieci, gotuje im obiady i podwieczorki. Wreszcie w Herbaciarni Ludowej wydawane są porcje zupy i herbaty oraz po ćwierć kilograma chleba. W ciągu roku wydano 34 tysiące 125 porcji”.

 

Z krzyżem do policjantów

Misjonarz Petrzyk był człowiekiem odważnym. Gdy podczas kryzysu gospodarczego pabianiccy fabrykanci drastycznie obniżyli płace, skutkiem czego w zakładach włókienniczych wybuchł strajk, proboszcz przemienił swą plebanię w kuchnię. Codziennie rano kupował i zwoził produkty, z których sześć parafianek gotowało i wydawało darmowe obiady dla rodzin strajkujących robotników. Bywało, że dziennie wydawano nawet sto sześćdziesiąt obiadów.

Z ambony kościoła na Nowym Mieście proboszcz Leopold Petrzyk wzywał zamożnych parafian, by znosili datki na jedzenie i opał dla ubogich. Gdy demonstranci schronili się w kościele, a policjanci próbowali tam wtargnąć, proboszcz wyszedł do policjantów, niosąc w dłoniach wielki krzyż. Odstąpili.

17 marca 1933 roku policja strzelała do demonstrantów. W masakrze na ulicy Krótkiej (Bohaterów) od kul zginęli robotnicy wyprowadzeni w miasto przez Komunistyczną Partię Polski: Zygmunt Berlak, Herman Pusz, Stefan Sitkiewicz, Józef Sokołowski i Stefan Żuchowski. Policja obwiniała o to także księdza Leopolda – wichrzyciela i buntownika. W pierwszą niedzielę po tej tragedii z ambony swego kościoła proboszcz Leopold Petrzyk potępił „zbrodniczy czyn policji” i odprawił nabożeństwo „za pomordowanych”. Zaraz po mszy dostał wezwanie do komisariatu Policji Państwowej.

Angażowanie się w robotnicze sprawy proboszcz przypłacił banicją. Pod naciskiem pabianickich fabrykantów kuria biskupia usunęła niepokornego księdza, nakazując Petrzykowi wyprowadzić się z Pabianic. W listopadzie 1933 roku lokalna prasa napisała: „Proboszcz parafii NMP w Pabianicach ksiądz superior Leopold Petrzyk z nowym rokiem przeniesiony zostaje do parafii w diecezji lwowskiej. Ksiądz Petrzyk swą wybitną pracą społeczną zdobył sobie zaufanie całego społeczeństwa”. Dwa dni później wyjechał z Pabianic, żegnany kwiatami przez tysiące parafian.

 

Strażnik serca Chopina

We Lwowie misjonarz został mianowany proboszczem parafii św. Wincentego. Przebywał tam krótko, gdyż biskup ponownie wezwał go do Warszawy - na posadę dyrektora Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia i probostwo w parafii Świętego Krzyża. Kościół na Krakowskim Przedmieściu, którym odtąd zarządzał ksiądz Leopold Petrzyk słynął z tego, że we wnęce pierwszego filaru siedemnastowiecznej budowli spoczywała urna z sercem wielkiego Polaka - Fryderyka Chopina.

Przed sercem kompozytora, które siostra Fryderyka przemyciła do ojczyzny w słoju z koniakiem, codziennie pochylały czoła tysiące Polaków. Złożono je w podwójnej ołowianej puszce, zamkniętej w dębowej urnie. Skarbu w Świętym Krzyżu strzegła przykrywająca urnę marmurowa tablica z napisem: „Tu spoczywa serce Fryderyka Chopina” (po wojnie zastąpiona tablicą z napisem: „Gdzie skarb twój, tam i serce twoje. Fryderykowi Chopinowi - rodacy”).

Niemcy, którzy w 1939 roku zajęli Warszawę, przestrzegali proboszcza Petrzyka, by nie urządzał „narodowych wycieczek” do serca Chopina, bo polski ksiądz skończy w obozie koncentracyjnym. Ale proboszcz mało sobie z tego robił.

Podczas powstania warszawskiego niemieccy żołnierze wtargnęli do kościoła, broniąc się w nim przed powstańcami. 23 sierpnia 1944 roku Polacy zdobyli świątynię, a dwa tygodnie później hitlerowcy wprowadzili do kościoła dwa samobieżne „goliaty”, wypełnione dynamitem. Wybuchy rozbiły fasadę budowli, zniszczyły sklepienie i trzy ołtarze. Jakimś cudem serce Chopina ocalało. Nazajutrz proboszcz Petrzyk odprawił przy nim modlitwę.

 

Serce w rękach Petrzyka

9 września 1944 roku serce kompozytora padło łupem Niemców. Z ruin kościoła na Krakowskim Przedmieściu wyniósł je katolicki kapelan żołnierzy Wehrmachtu. Nazywał się Schulze, podawał za księdza i miłośnika muzyki Fryderyka Chopina, a był zwykłym rzezimieszkiem. W eskorcie esesmanów szkatułę zawieziono do podwarszawskiej kwatery generała SS i policji Ericha von dem Bach-Zelewskiego, dowódcy hitlerowskich wojsk, które krwawo stłumiły polskie powstanie.

„Kat Warszawy” - generał von dem Bach-Zelewski, szykował bezczelny spektakl. W świetle filmowych reflektorów zamierzał spotkać się z polskim biskupem, by wspaniałomyślnie przekazać mu skarb kultury narodowej – „ocalone przez esesmanów” serce Chopina. Do kwatery generała hitlerowcy przywieźli biskupa Antoniego Szlagowskiego.

O rycerskim geście Ericha von dem Bach-Zelewskiego świat nie dowiedział się tylko dlatego, że podczas kręcenia filmu zgasło światło. Niemiecki kamerzysta bezradnie rozłożył ręce, a generał kazał poczekać, aż będzie prąd. W zamieszaniu biskup Szelągowski wywiózł szkatułę do Milanówka - do domu archeologa Włodzimierza Antoniewicza. Dwa dni później o miejscu ukrycia szkatuły z sercem Chopina dowiedział się proboszcz Petrzyk.

 

„Szopka” z Bierutem

Dopiero dziewięć miesięcy po oswobodzeniu stolicy stalinowskie władze Polski

pozwoliły proboszczowi przywieźć serce do podnoszonego z ruin kościoła Świętego Krzyża. Początkiem uroczystości była „szopka” w Żelazowej Woli – z udziałem komunisty Bolesława Bieruta, który chciał uchodzić za wzorowego katolika. 17 października 1945 roku proboszcz Leopold stanął u boku Bieruta.

„Ocalała z wojennej zawieruchy” – powiedział ks. Petrzyk, unosząc nad głową szkatułę z sercem Fryderyka Chopina. Na celuloidowej taśmie scenę tę utrwaliła Polska Kronika Filmowa, a jej lektor rozgłosił wszem i wobec: „W imieniu chorego arcybiskupa ksiądz proboszcz Petrzyk wręczył urnę z sercem Chopina prezydentowi Krajowej Rady Narodowej Bolesławowi Bierutowi. Rękoma prezydenta naród przekazał relikwie gospodarzowi stolicy, inżynierowi Stanisławowi Tołwińskiemu, a delegacja studentów konserwatorium i Wyższej Szkoły Muzycznej przeniosła urnę do kościoła Świętego Krzyża”.

 

Powrót do Pabianic

Dwanaście lat po wojnie ksiądz Leopold wrócił do pabianickiej parafii Najświętszej Marii Panny - znowu jako jej proboszcz. Taka była wola biskupa. Zdążył wyremontować organy, osuszyć zawilgocone fundamenty kościoła, w którym podczas okupacji Niemcy urządzili magazyn, zebrać od wiernych datki na ogrzewanie budynku i rozpocząć prace remontowe. W 1959 roku ostatni raz pielgrzymował z parafianami na Jasną Górę.

Chorował na raka płuc. Ksiądz Leopold Petrzyk zmarł 15 maja 1960 roku w Warszawie. Tam go pochowano.

 

------------------------------------------------------------------------

(fragment książki Romana Kubiaka pod tytułem „My, pabianiczanie”)