Autor opisał przede wszystkim swoje liczne wyprawy do Rosji (stąd tytuł), przeplatane wspomnieniami z dzieciństwa i burzliwej dorosłości. Odbyło się to wszystko w tak zwanych „siermiężnych” czasach PRL–u. Przyjaciel jego tekst opracował i zredagował. Jeden rok pisania, a drugi redagowania – pod koniec 2022 roku książka ujrzała światło dzienne. Trzeba jeszcze wspomnieć o trzecim muszkieterze. To znany artysta Sławomir Łuczyński, autor tytułu i okładki.

Jest na niej ktoś bardzo podobny do Janusza Malinowskiego – w charakterze wańki–wstańki, takiej rosyjskiej zabawki. Zawsze stawała do pionu. Tak jak autor. Ten zawsze miał fart i wychodził cało z każdej opresji. Osoba na okładce wygląda do tego jeszcze trochę jak granat, a trochę jak wojskowa manierka. Skojarzenia mogą być różne.

Pomysł na książkę zrodził się na pabianickiej poczcie, gdzie Malinowski trafił pewnego dnia w 2019 roku. Nie było łatwo odejść od okienka po załatwieniu sprawy. Pani z okienka miała dodatkowe zajęcie – oferowanie klientom mnóstwa gadżetów i książek.

- Odpowiedziałem, że książkę to ja sam napiszę i wtedy usłyszałem śmiech jakiejś dziewczyny – wspomina autor. – Ale urzędniczka szybko zareagowała. Zaproponowała, żebym się do nich zgłosił, kiedy już ją wydam, to wystawią na sprzedaż.

„Ciasto z Kremlem” nie trafiło na pocztę. Pan Janusz nie chciał, by jego książka zginęła w zakurzonych pudłach. Rozprowadza ją sam. Pierwszy nakład to 500 sztuk, ale najpierw autor musiał 20 sztuk rozesłać do różnych bibliotek i instytucji, jako egzemplarze obowiązkowe.

Mówią, że życie każdego człowieka jest materiałem przynajmniej na jedną książkę, a Janusz Malinowski od dzieciństwa był tak ciekaw życia i jego różnych przejawów, że jego biografia objęła czterdzieści różnych zajęć i zawodów.

- W pisaniu pomogła pandemia, bo oczywiście siedziałem w domu – wyjaśnia. – Miałem dużo czasu na wspominanie i pisanie.

– Znając Janusza wiedziałem, kiedy jest sobą, a kiedy robi się własnym cenzorem i popada w sztuczność – wspomina redaktor, czyli Zbigniew Niedzielski. – Dyskutowaliśmy, sprzeczaliśmy się niemal o każdy akapit. Niektóre rzeczy z Janusza wyciągałem, bo nie o wszystkim opowiedział do końca. Byłem pierwszym czytelnikiem tej książki. Bardzo starałem się jednak, by nie zepsuć tekstu własną osobowością.

Pisarz to 41. zawód Malinowskiego, a ma dopiero 66 lat. Może dobić co najmniej do pół setki na liście zajęć. W Pabianicach znany jest bardziej jako muzyk, producent pałek perkusyjnych i właściciel sklepu muzycznego.

- Zaczynając od dzieciństwa, Janusz był: „zamieniaczem rzeczy” (zamieniał się z kolegami ze szkoły różnymi przedmiotami, starając się, aby każdy kolejny był cenniejszy), sprzedawcą piasku (1 listopada na bliskim jego domu cmentarzu), pracownikiem leśnym (obserwował, czy las nie płonie), wytwórcą pustaków, zbieraczem runa leśnego,sygnalistą torowym, „elektroterapeutą” (leczył kolegę z klasy prądem), a nieco później: ślusarzem, mechanikiem, ekonomistą, kioskarzem, przemytnikiem, nagłośnieniowcem, muzykiem estradowym, menedżerem, producentem pałek perkusyjnych, filmowcem itd., itd. – podsumowuje redaktor.

Prowadził przez lata sklep muzyczny przy Armii Krajowej, aż doszedł do emerytury. I raczej to go nie zatrzyma. Janusz Malinowski urodził się i wychował w pabianickim „trójkącie bermudzkim”, jak nazywają ulice Żabią, Żurawią i Widok. Tu trzeba było być przedsiębiorczym i sprytnym, by zasłużyć na uznanie kolegów z podwórka. Przyszły pisarz ukończył szkołę ekonomiczną, ale ma też papiery ślusarza, gdyż babcia twierdziła, że musi mieć fach w ręku. Do pabianickiej szkoły muzycznej wybrał się z trzema kolegami, ale okazało się, że tylko Janusz ma słuch i wyczucie rytmu. Szkoły nie ukończył (ma dwie klasy), choć miał talent do puzonu. Najbardziej pasowała mu jednak perkusja. Przy niej został. Pierwszy zespół, w którym zagrał, nazywał się Żaki i działał w Domu Harcerza, czyli MDK–u. Instrumenty też były własnością instytucji. Mieli tradycyjny skład (gitara, klawisze, perkusja) i prosty repertuar. Ćwiczyli tak, że było ich słychać w pobliskim II LO. Potem przygrywali do tańca na zabawach we wszystkich pabianickich szkołach, nawet w specjalnej. Tak autor wspomina te czasy:

„Wtedy umiemy zagrać niewiele. Tylko dwanaście utworów. A i tak wystarczy na całą zabawę. W tym czasie życie płynie wolniej, zatem 'kawałki’ gra się dłuższe. Bywa, że trwają po dwanaście minut. Gramy dużo solówek. Każdy ‘wyżywa się’ maksymalnie na swoim instrumencie. […] Latem często zdarzały się koncerty w muszli koncertowej w Parku Słowackiego. Najczęściej grałem w salach okolicznych Ochotniczych Straży Pożarnych. Chętni na zabawę chodzą wtedy na pieszo – po dziesięć i więcej kilometrów. W strażackich remizach zabawy odbywają się w piątki i soboty. Rzadziej w czwartki czy niedziele. Ludzie chcą zwykłej, prostej, tanecznej muzyki. My akurat im tego nie dawaliśmy. My – młodzi – „gorąca krew” – graliśmy ostrego rocka”.

Muzyka pomogła Januszowi przetrwać wojsko. Dwa lata grał na perkusji w wojskowej orkiestrze i wyszedł z armii w stopniu kaprala. I nie bardzo wiedział, co robić dalej. Opowiada:

„Wtedy wszyscy wyjeżdżali za granicę na handel. Pabianice słynęły z przedsiębiorczych ludzi. Pojechałem i ja, choć się na tym jeszcze zupełnie nie znałem”.

Potem za wschodnią granicę, już oficjalnie, woził sprzęt nagłaśniający dla teatrów i zespołów muzycznych. Oto jeden z obrazków z roku 1989:

„W centrum Mińska, w restauracji, w porze obiadowej nie ma wolnych miejsc. Drzwi zamknięte. Pełna sala ‘kansjumentow’. Wejścia pilnuje starsza kobieta – rosyjska babuszka. Pukamy. – My z Polski. Głodni. Wyciąga się ręka. Dajemy ręce 50 rubli i prosimy, by nas wpuściła. Ręka macha – wchodzimy do środka, ale jeszcze nie na salę. – Poczekać nada. Jak nada, to czekamy. Obserwujemy. Babuszka podchodzi do najbliższego stolika i zabiera ‘kansjumentom’ sprzed nosa talerze – w trakcie konsumpcji. Wynosi na zaplecze, a goście stoją z samymi sztućcami – dojadając resztki na stojąco... Wreszcie wychodzą. Na tę chwilę babuszka podchodzi do nas. Wcześniej na stół nałożyła nowy obrus. Teraz nas zaprasza… Wychodzi na to, że to gościnny naród…”.

Wcześniej były wyjazdy tranzytem przez Rosję do Rumunii, Bułgarii. Była trasa koncertowa francuskiego zespołu Dirty Side po Rosji, którym opiekował się autor jako menedżer. Były koncerty na kilka tysięcy widzów. Dostawali ogromne pieniądze, ale rubli nie dało się wywieźć. Więc młodzi muzycy szaleli w hotelach.

- Ciekawie się żyło. Na pewno nie było nudno. A życie uczy skutecznie – zapewnia pan Janusz.

Pierwsi czytelnicy jego książki, ci młodsi, nie bardzo wierzą w tamtą rzeczywistość. Może warto zatem rozszerzyć horyzonty. Dowiedzieć się, jak wyglądało życie w Rosji, w Białorusi, w Ukrainie, w Polsce w PRL–u. W książce „Ciastko z Kremlem” można odnaleźć ciekawy przewodnik. Czy będzie jej ciąg dalszy?

– To zależy od Zbyszka, jako redaktora – mówi autor. – Mamy pomysł – zapewnia Niedzielski. – Druga część mogłaby powstać z opowiadań kolegów Janusza o tamtych czasach. W jego sklepie usłyszeć można wiele takich opowieści z muzyką w tle. Trzeba by tylko urządzić zaplecze, z dużą ilością wina – tworząc atmosferę. Ale to już zależy od Janusza.