To miała być wyprawa życia dwóch studentów medycyny z naszego miasta. I była. Pojechali do Indii. Odwiedzili Dalajlamę, zamieszkali z buddystą, zobaczyli pochód komunistów i... uczestniczyli w misji w Nepalu.

Jan Majdowski skończył 5. rok studiów medycznych. Łukasz Dudek jest po trzecim roku. Wyjazd do Indii był marzeniem Łukasza. Namówił kolegę na wspólną wyprawę. Aby uzbierać pieniądze na podróż, przez 3 miesiące pracowali w Anglii.

- Braliśmy nocne zmiany, nadgodziny - opowiada Jan. - Pracowaliśmy na magazynie, było bardzo ciężko.

Wyjechali pod koniec grudnia. Po Indiach podróżowali 3 miesiące. Widzieli Bombaj, ośrodek IT w Hajdarabadzie, pofrancuską kolonię w Pondicherry, Bengalore, Goa.

- Bardzo podobało mi się Pondicherry. Budynki i ogrody są tam w stylu francuskim - opowiada Łukasz. - Ogromne wrażenie robiło też Bengalore. To miasto ogrodów. W Indiach jest bardzo mało zieleni, a tam naprawdę dbają o parki i skwery.

Pabianiczanie trafili też do miasta „żydowskiego” w Himalajach. Jest tam wielu turystów z Izraela, więc szyldy były napisane po hebrajsku, sprzedawcy w sklepach mówili w tym języku. Kiedy włączyli komputery, nawet nazwa przeglądarki internetowej w tym regionie była po hebrajsku.

Z pewnością studenci nie zapomną też kupieckiego stanu Kerala. Jest jednym z najbogatszych w kraju i o tyle nietypowym, że rządzonym przez 5 lat przez prawicowców, a kolejne 5 przez lewicowców - socjaldemokratów. Organizują wiece i pochody z czerwonymi flagami, na których widnieją sierp i młot. Mimo to, wygrywają tam w demokratycznych wyborach.

 

Brudno jak w Indiach

Wiele rzeczy zaskakuje w tym kraju turystów. Najbardziej chyba jednak brud na ulicach i straszny fetor.

- Dziwiło nas też, ile osób są w stanie upchnąć do rikszy czy samochodu. W jednej naliczyliśmy aż 10 osób - mówi.

Na co trzeba uważać w Indiach? Oczywiście przy większości zakupów trzeba się targować. Hindusi strasznie oszukują turystów. Jan nauczył się więc w języku hindi zwrotu, który miał ich do tego zniechęcić.

- Kiedy mówiłem: "Rozumiem hindi, wszystko zrozumiałem. Nie oszukasz mnie", sprzedawcy płakali ze śmiechu - opowiada.

Pabianiczanie, jak większość "białych", w Indiach robili furorę. Ludzie przyglądali się im, z ukrycia robili zdjęcia.

- Mieliśmy nawet okazję zagrania w boolywoodzkim filmie - zdradza. - Tam nie jest to trudne, jednak nie skorzystaliśmy.

Wiele tamtejszych obyczajów zadziwia przyjezdnych.

- Bardzo zaskoczyły nas "czaka". To mężczyźni, którzy mają niewykształcone genitalia. Ubierają się jak kobiety. Żyją razem, łącząc się w grupy. Zbierają od ludzi pieniądze - opowiada. - Jeśli ktoś im odmówi, mogą rzucić klątwę. Z nimi lepiej nie zadzierać.

 

Widzieli Dalajlamę

Podczas wizyty w mieście Dharamsala pabianiczanie dowiedzieli się, że właśnie trwają obchody urodzin Dalajlamy. Miejscowi powiedzieli im, gdzie można go będzie zobaczyć. W pobliskim miasteczku mieszka Dalajlama. Jest tam też siedziba Tybetańskiego Rządu na Uchodźstwie.

- Okazało się, że z okazji swoich urodzin odwiedzi szkołę dla tybetańskich dzieci - mówi. - Uczniowie ustawieni w szpaler śpiewali pieśń, kiedy wchodził do środka. Później usiadł wśród dzieci i odpowiadał na ich pytania.

Pabianiczanie odwiedzili też święte miejscowości: Waranasi czy Kanya Kumari.

- Do Kanya Kumari wielu Hindusów przyjeżdża po to, żeby się obmyć w świętej wodzie - opowiada Jan. - Tłumy ludzi przychodzą tam obejrzeć wschód słońca. Siadają na schodach i czekają, aż słońce pojawi się na horyzoncie.

Z kolei do Waranasi jadą wdowy i osoby przeklęte. To dlatego, że osoba, która umrze w tym świętym mieście, od razu idzie do raju.

Po ulicach hinduskich miast kroczy wielu świętych. Nazywają się "baba". To ludzie, którzy składają śluby. Jedni ślubują, że do końca życia będą stać czy np. jeść tylko jeden produkt. Studenci spotkali jednego świętego o swojsko brzmiącym imieniu „Naga baba”.

- Mieliśmy też okazję uczestniczyć w święcie kolorów Holi - opowiada.

Na czym to polega? Podczas wielkiej miejskiej imprezy, wszyscy posypują się kolorowymi barwnikami, polewają kolorową wodą z pistoletów na wodę. Wszyscy życzą sobie przy tym "szczęśliwego Holi".

 

Ratowali Nepalczyków

Pabianiczanie byli w Delhi, kiedy dowiedzieli się o trzęsieniu ziemi w Nepalu.

- Przez znajomego w Polsce skontaktowaliśmy się z misją Polskiego Centrum Pomocy Medycznej. Zgodzili się, byśmy do nich dołączyli - opowiada. - Wzięliśmy stetoskop i pojechaliśmy.

Na miejscu mieli się spotkać z wolontariuszami z Polski.

Dotarli do Katmandu. Od miejsca zakwaterowania byli już tylko 50 km. Liczyli, że uda się złapać autostop, by tam dojechać.

- Okazało się, że od pewnego momentu droga jest nieasfaltowana, typowo górska, więc było ciężko - mówi.

Studenci narysowali na kartce czerwony krzyż i napisali "volunteers" (wolontariusze). W ten sposób próbowali zatrzymywać samochody. Do najbliższego miasteczka zabrali ich policjanci. Dalej podwiozła ich hinduska karetka. Na końcu złapali autobus, który miał ich zabrać do obozu.

- Przejeżdżaliśmy przez wioskę, która była biedna i zniszczona. Ludzie zatrzymali autobus i zażądali, żebyśmy dali im ryż - opowiada. - Nie chcieli nas puścić, na szczęście przyjechał bus z pomocą dla nich, więc autobus mógł jechać dalej.

Po 4-godzinnej podróży udało się dotrzeć do Melamchi.

- To był najbardziej zniszcznony po trzęsieniu region - mówi Jan.

O ogromie zniszczeń przekonali się zaraz po przyjeździe.

- Nie zdążyliśmy rozłożyć namiotu ani zadzwonić do rodziny, że dotarliśmy na miejsce, a już musieliśmy pędzić, bo helikopterem przyleciała kobieta z roztrzaskaną czaszką - opowiada.

Mieszkańcy najbliższej okolicy mieli głębokie rany, urazy głowy i przeróżne choroby.

- Najgorszy przypadek, z jakim się tam spotkałem, to głęboka rana dłoni. Było widać wszystkie ścięgna - wspomina.

Studenci opatrywali kilkadziesiąt osób dziennie. Kiedy poradzili sobie z najbardziej poszkodowanymi w katakliźmie, zaczęli przyjmować chorych.

- Tam państwowa służba zdrowia jest płatna. Dla tych ludzi to raczej luksus, więc przychodzili do nas z różnymi schorzeniami. Nie wszystkim mogliśmy pomóc, bo mieliśmy ograniczony dostęp do leków - zdradza.

Z dnia na dzień ze studentów stali się lekarzami, którzy musieli ratować chorych i poszkodowanych.

- Na szczęście objawy były tak wyraźne, że raczej nie było żadanych wątpliwości, co dolega choremu - zdradza Jan. - Zawsze mogliśmy poprosić o pomoc lekarza, ale po kilku dniach zaufali nam na tyle, że mogliśmy sami podejmować decyzje.

Po 5 dniach pabianiczanie przenieśli się do kolejnej miejscowości. Ichok to wioska wysoko w górach. Była cała zniszczona. Tu spędzili kolejne kilkanaście dni, lecząc ludzi.

- Najgorsze było to, że ludzie są tam mało wdzięczni. Nie są nauczeni mówić: dziękuję - zdradza Jan. - Trochę trudno było nam się do tego przyzwyczaić.

Ostatnie 5 dni spędzili jeszcze w Dhap. Przez miesiąc misji pomogli kilkuset osobom.

- Bardzo dużo nas to nauczyło. Przede wszystkim praktycznego podejścia do pacjenta – mówi. - Momentami było ciężko, ale nie żałujemy ani chwili tego wyjazdu. Bardzo się zmieniliśmy, staliśmy się bardziej odpowiedzialni.