Jak się gra z mamą pod koszem? Kiedy do taty trzeba mówić: „panie trenerze”? Są w Pabianicach rodziny, które spotykają się też na treningach i meczach. O tym, jak wygląda ich sportowo-rodzinne życie, opowiadają Życiu Pabianic

 

Pościgać się z córką na szosie

Mistrzyni kolarstwa Bogusia Matusiak ma w domu 25 złotych medali. To trofea z mistrzostw Polski.

- W sumie medali jest około sześćdziesięciu, ale reszta to brązowe i srebrne – wylicza.

Miała 10 lat, gdy zaczęła uprawiać kolarstwo w Pawlikowiczance.

- Chodziłam do szkoły podstawowej w Pawlikowicach i był nabór dziewcząt do sekcji. Tyle się nasłuchałam od koleżanek, że po 3 tygodniach zapisałam się tam razem z bratem – wspomina. - Koleżanki szybko zrezygnowały, a ja zostałam na kolejne… 25 lat.

Bogusia Matusiak to jedna z najbardziej utytułowanych kolarek w Polsce. Zawsze w czołówce. Reprezentowała Polskę na olimpiadzie w Atenach. Jej trenerem był Marek Wojna.

Jej córka Kasia dołączyła do mamy, gdy miała 16 lat.

- Ma ducha sportowca, dobrze jej szło, ale nie zaczęła od kolarstwa – mówi mama. - Może gdyby żył Marek, trenowałaby nadal.

Kasia miała 16 lat, gdy zaczęła ścigać się na rowerze. Wcześniej była akrobatyka i treningi koszykówki.

- Wywalczyłam dwa medale – mówi Kasia.

Ma medal złoty, który zdobyła z drużyną juniorek i brązowy w jeździe parami.

- Dziś moja 21-letnia córka studiuje stosunki międzynarodowe, niemcoznawstwo – mówi mistrzyni Polski. - Zrezygnowała ze sportu. Ja też już odchodzę z Klubu Tramwajarza. Jestem 25 lat czynnym sportowcem. Już wystarczy. Teraz szukam pracy.

Mama i córka spotkały się na tych samych zawodach.

- Ścigałyśmy się razem. To było nocne kryterium, ciężkie warunki, a ona przyjechała w grupie za mną – mówi z dumą mama. - To była dla mnie wtedy duża radość. Trochę żal, że nie poszła w moje ślady dalej, ale z drugiej strony czego tu żałować.

 

Waleczna pod koszem jak mama

Renata Piestrzyńska z córką Natalią zagrały razem tylko raz - przeciwko AZS-owi Rzeszów. Tego dnia młoda koszykarka zdobyła pierwsze punkty w ekstraklasie.

- To było moje marzenie zagrać razem z córką – zdradza Renata. - Kosztowało to trochę zachodu i pieniędzy, bo musiała być zgłoszona, ale udało się.

Renata na treningi koszykówki poszła w III klasie szkoły podstawowej. Miała 10 lat. Jej córka Natalia, gdy rozpoczynała treningi, była w jej wieku. Ale pierwsze kroki na boisku stawiała dużo wcześniej.

- Gdy tylko nauczyła się chodzić, już zabierałam ją na treningi – wspomina mama. - W przerwie meczu biegała za piłką po boisku.

Dziś 17-letnia Natalia gra w juniorkach młodszych. W zeszłym roku jej zespół zajął 7. miejsce w Polsce.

Razem mama i córka zagrały tylko raz – podczas meczu z AZS-em Rzeszów.

- Nic z tego meczu nie pamiętam. Dobrze, że był dziadek z kamerą i wszystko nagrał – mówi Natalia.

- Ale rzuciła dwa kosze. Jeden osobisty i jeden z gry, na dodatek lewą ręką – chwali mama.

Córka zakrywa oczy.

- Ja kosza nawet nie widziałam, ale rzuciłam i zdobyłam dwa punkty – opowiada.

Jej mama, gdy debiutowała w lidze, miała 15 lat. Na boisko posłał ją trener Henryk Langierowicz.

- Pamiętam do dziś, jak mi się nogi trzęsły. Byłam 4 minuty i rzucałam osobiste. Jeden był celny – wspomina.

Pani Renata na boisku jest od 29 lat.

- Jestem najstarszą zawodniczką w ekstraklasie. Mam 39 lat. Pora zejść z boiska. Serce by jeszcze chciało, ale ciało już nie daje rady – przyznaje. - Nie chciałabym już grać w przyszłym sezonie, ale zobaczymy, co będzie. Kiedyś grałam w ataku, teraz widzę się w obronie.

Piestrzyńska jest ostatnią grającą koszykarką ze złotek Langierowicza. Jako juniorka wywalczyła brąz na mistrzostwach Europy i kolejny brąz na mistrzostwach świata. Miała propozycję gry we Francji. Nie przyjęła jej.

- Koszykówka to moja pasja. Jak odejdę, planuję pomagać mężowi w sklepie motoryzacyjnym przy Kopernika – zdradza.

Przyszłego męża poznała na boisku. Przemek grał w piłkę nożną we Włókniarzu. Mieli wtedy po 16 lat.

- Chciałabym też trenować dzieci – dodaje koszykarka. - Dużą wagę przykładam do techniki. Ważny jest rzut, kozłowanie. Tego nauczył mnie trener Przemysław Bajer, który dał mi świetne podstawy koszykówki.

Piestrzyńska dobrze biegała. Jest zwinna, zawzięta i szybka.

- Ale największą moją zaletą jest charakter. Ja zawsze byłam waleczna – zdradza. - Dziś młodzieży tego brakuje. Mam wrażenie, że to młode pokolenie jest inne niż my kiedyś.

Mama krytycznie patrzy na grę córki.

- Natalia technicznie jest bardzo dobra, ale brakuje jej mojego charakteru – przyznaje. - Po meczu mówię, co można poprawić, żeby było lepiej.

W koszykówkę gra też 12-letnia Julia.

- Julka już jest inna. To zadziora, ale też dobra technicznie – dodaje mama.

Dziewczynki dzieciństwo spędzały na boisku, więc nie dziwi, że obie dobrze grają w koszykówkę. Przykładania wagi do techniki uczyła je mama.

- Wydaje mi się, że sport dobrze przygotowuje do życia, uczy walki, parcia do przodu, waleczności. Uczy umiejętności przegrywania, by za chwilkę iść dalej – wylicza mama. - To się przydaje, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.

 

 

Kopią piłkę nawet przed domem

U Stępińskich na podwórku stoją dwie bramki z naciągniętą siatką.

- Korki ma nawet 5-letnia Martynka – mówi mama, Aneta Stępińska. - W weekendy wszyscy władają korki i wychodzą grać z tatą w piłkę.

Tata to bramkarz Jacek Stępiński, który w wieku 46 lat musiał wrócić na boisko i znów stanął w bramce Włókniarza.

- Nie ma kto broić, bo na dwie drużyny jest tylko dwóch bramkarzy – dziwi się. - Boniek mówił, że na trening można nie przyjść tylko z powodu urwanej nogi. Młode pokolenie zupełnie inaczej myśli o sporcie niż my kiedyś. Walczyliśmy na treningach jakby o mistrzostwo świata chodziło.

Jacek na bramce stanął, gdy był w Szkole Podstawowej nr 13. Zauważył go nauczyciel Zbyszek Frysz. Trenował w PTC. Gdy miał 16 lat, pierwszy raz zagrał z seniorami w IV lidze.

- Graliśmy z Włókniarzem Zgierz, było 1:1. Puściłem pierwszego gola – wspomina. - Rok później już na stałe wszedłem do składu seniorów.

Stępiński bronił barw PTC i łódzkiego Orła. Z Włókniarzem Pabianice grał w II lidze. Pół roku był w pierwszoligowym Śląsku Wrocław. Miał propozycję, by zostać, ale wrócił do Pabianic. Trochę bronił w Radomsku, WKS-ie Wieluń i Warcie Sieradz. Z Widzewem zaczął grać dopiero jako oldboj.

- Gdy byłem młody, marzyłem o reprezentacji, o koszulce z orłem na piersiach. Ale postawiłem na rodzinę, zacząłem pracować i grać. Gdybym został we Wrocławiu, pewnie życie potoczyłoby się inaczej – wspomina dziś właściciel zakładu naprawy samochodów przy ul. Bocznej, który od lat prowadzi razem z teściem.

We Włókniarzu na boisku spotyka się z synem - 17-letnim Sebastianem.

- Gram w obronie, w pomocy – mówi licealista. - Z tatą na boisku najlepiej grało się w rozgrywkach Play Areny. Tam się rozumieliśmy bez słów. Na boisku nie rozmawiamy o tym, jak gram. Nie oceniamy.

Bywa, że tata prowadzi zespół jako trener, ale wtedy syna traktuje surowiej niż innych. Więcej od niego wymaga.

- Po każdym meczu nie ma szans, żeby nie było w domu dyskusji, ale to mama robi podsumowanie pomeczowe – zdradza Jacek.

Słuchają jej, bo pani Aneta to magister wychowania fizycznego, nauczycielka z Gimnazjum nr 3. O piłce nożnej wie wszystko.

- Jesteśmy z Martyną na każdym meczu – mówi Aneta. - Chodziłam na wszystkie mecze Jacka, teraz chodzę na mecze dzieci. Dlatego można powiedzieć, że nasza cała trójka wychowała się na boisku.

12-letni Bartek też gra w nożną, obecnie w zespole Wiesława Wragi.

- Z całej trójki najlepiej ruchowo radzi sobie 5-letnia Maryna – mówi mama. - Ale talent to za mało, muszą być treningi i ciężka praca. Bez tego nie ma sukcesów. Sebastian słabo biegał, więc dostał dodatkowe treningi biegania. Po dwóch latach przyszły efekty, wygrał nawet licealiadę w biegu na 100 metrów. I dziś widać to na boisku. Praca, jeszcze raz praca.

Czy 18-letni Sebastian zostanie piłkarzem zawodowym?

- Chcę studiować Mechatronikę na Politechnice Łódzkiej – zdradza tegoroczny maturzysta. - Ale grać będę nadal. W piłkę gram od pierwszej klasy szkoły podstawowej. To moje życie.

Z juniorami zajął II miejsce na turnieju im. Kazimierza Górskiego. W Sardynii jego drużyna wygrała dwa turnieje.

- Sport to pasja naszej rodziny – podsumowuje Aneta.

 

Z tatą nie tylko na treningu

Od 40 lat na boisku piłki ręcznej jest Włodzimierz Stawicki.

- Miałem osiem lat, gdy zacząłem grać – wspomina. - Najpierw moim trenerem był Stanisław Pawłowski w szkole przy Tkackiej, a potem Bogumił Malinowski.

Włodek dobrze rokował. Był wszechstronny. Gdy miał 16 lat, zagrał pierwszy mecz z seniorami Włókniarza. To była II liga. Wszedł na 5 minut przed końcem meczu.

- Graliśmy wtedy na asfaltowym boisku przy kortach na Włókniarzu – wspomina Włodek. - Rzuciłem dwie bramki z padem. Porysowałem całą nogę na tym asfalcie, ale nie przyznałem się w domu mamie. Poszedłem spać w dresie. A rano wszystko się przykleiło do zdartej niemal do kości nogi. Dopiero wtedy bolało.

Zdolnego i ambitnego piłkarza zauważył trener Jan Kukieła i pozwolił mu grać z seniorami. W jednym z sezonów został królem strzelców II ligi. Z juniorami Włókniarza przywiózł do Pabianic złoty medal z olimpiady młodzieży w Opolu. Był w reprezentacji Polski juniorów. Grał w pierwszoligowym składzie w Koszalinie, gdzie w policyjnym klubie odrobił wojsko. Miał też propozycję gry we Francji. Ale nie zgodził się, bo żona Milena nie chciała opuścić Pabianic.

Sebastian Stawicki nie chciał iść w ślady ojca, więc najpierw grał w… kosza. Na treningi piłki ręcznej trafił, gdy miał 8 lat – jak tata. Obozy, zgrupowania, treningi – wszędzie z ojcem. Gdy był w kadrze nadziei olimpijskich województwa łódzkiego, jego drużyna wywalczyła 7. miejsce w Polsce.

Z seniorami zaczął grać, gdy miał 16 lat.

- Nie miałem stresu. Wszedłem i rzucałem bramki. Jestem wychowany na boisku, a z tatą trenuję już 9 lat – przyznaje dziś 21-letni Sebastian.

Od dawna grają razem, bo 48-letni trener często wchodzi na boisko i wciąż rzuca bramki.

- Rozumiemy się bez słów. Wiemy, który co zrobi – mówi Sebastian. - Ale jak mecz nie pójdzie, to nie mówimy o tym.

- Wolimy milczeć, bo łatwiej wtedy o słowa, które nie powinny paść – dodaje tata. - Jak Sebastian gra? Jest dobrze, ale musi słuchać. Czasami wyłączy się i jest w swoim świecie. Wtedy trzeba krzyknąć, podkręcić go i zaczyna dobrze grać. Na pewno więcej od niego wymagam niż od innych. Jego atutem jest rzut z biegu.

Przez lata na widowni można było spotkać Milenę Stawicką. Najpierw dopingowała męża, potem też syna. Razem z nimi jeździła na obozy.

- Ostatnio, gdy już brakuje czasu, odpuszczam. Ale kiedyś byłam niemal na każdym meczu. Gdy wracają i milczą, nie odzywam się, nie pytam. Wiem, że musi być trochę ciszy – zdradza mama. - Syn ma życie wypełnione szkołą, treningami i jeszcze pomaga mi w sklepie.

Pani Milena prowadzi sklep ze zdrową żywnością przy ul. Orlej. Dlatego codziennie wieczorem Stawiccy siadają i układają plan na następny dzień. Syn i mąż pomagają jej w prowadzeniu biznesu.

Miłością do piłki ręcznej Sebastian zaraził swoją dziewczynę Magdę. Rok temu zrobili nawet kursy sędziowskie. Teraz oboje grają w AZS-ie. Magda na Uniwersytecie, Sebastian na Politechnice. Drużyna PŁ Sebastiana wywalczyła nawet brązowy medal uczelni technicznych i IV miejsce w ogólnopolskiej klasyfikacji.

Kuzyn Sebastiana – Marcin Trojanowski też jest piłkarzem ręcznym. Teraz 21-latek gra w łódzkiej Anilanie.

- Ma świetną lewą rękę. To syn mojej siostry Marzeny – nie kryje dumy Włodek. - Gdyby Sebastian miał dwa metry wzrostu, też by go już w Pabianicach nie było.