- Chętnie zrobiłbym podobną karierę jak tata – przyznaje Artur Dziuba, trener „zielonych”. – Występy ojca w reprezentacji kraju, ŁKS-ie, Widzewie, czy Belgii głęboko wryły się w pamięć kibiców.

Marek Dziuba 53 razy grał w reprezentacji Polski, strzelił jedną bramkę. Ma brązowy medal mistrzostw świata z 1982 roku. Cztery lata wcześniej (oczywiście podczas mundialu) na świat przychodził jego syn, Artur.

- Żona z Arturem wyszła ze szpitala dwa dni za wcześnie – wspomina Dziuba senior. – Nie spodziewałem się tego i w gronie znajomych pozwoliłem sobie na odrobinę za dużo…

Gdy Marek Dziuba przyjechał po żonę do szpitala Kopernika, pani Dziuba od razu dostrzegła „lekką „nieświeżość” małżonka. Skrzywiła się i wskazała na łóżeczka z dziećmi.

- Spytała: „Który jest twój”? – wspomina pan Marek. – Odparłem, że chyba ten największy…

Nie pomylił się; bezbłędnie wskazał Artura. Pierwsze lata z synkiem były dość trudne. Zwłaszcza dla młodej mamy, bo taty nie było w domu ponad 280 dni w roku.

- Obowiązki wychowawcze spoczywały na żonie. Ja miałem niekończące się zgrupowania klubowe i kadry – wylicza legenda ŁKS-u.

W oparach dymu

Po mundialu w Hiszpanii, podczas którego kadra Antoniego Piechniczka z Markiem Dziubą w składzie wywalczyła brąz, piłkarze nie od razu wrócili do domów. Byli zapraszani na seryjne uroczystości i spotkania z władzami kraju. Gdy Dziuba wreszcie dotarł do Łodzi, przed dom zajechał taksówką.

- Syn bawił się z dziećmi na podwórku. Zawołałem: „Artek”, a on spojrzał na mnie jak na obcego faceta i powrócił do zabawy – śmieje się medalista mundialu.

Czteroletni wówczas Artur pamięta to jak przez mgłę.

- W domu było multum kwiatów. Przynosili je znajomi, sąsiedzi, przyjaciele – opowiada trener Włókniarza. – Wtedy pierwszy raz dotarło do mnie, że tata zrobił coś wielkiego.

Choć tata widywał syna stanowczo za rzadko, czasami przyłapywał go na niecnych uczynkach.

- Kiedyś donieśli mi, że Artur z Weroniką, córką Jerzego Sadka (pierwszy Polak, który strzelił bramkę Anglikom) siedzi w rowie, a wokół nich snuje się dym – śmieje się ojciec. – Popalali papierosy. Pamiętam, że mieli caro, sporty i jakieś papierosy mentolowe…

Obyło się bez lania.

- W szkole chłopaki zazdrościli mi sukcesów ojca – wspomina Dziuba junior. – Ale ja nie obnoszę się z tym, że tata świetnie grał w piłkę.

Dzięki ojcu Artur poznawał wielu znakomitych piłkarzy.

- Gdy tata startował do kariery trenerskiej, pojechaliśmy z Leszkiem Jezierskim na zgrupowanie Zawiszy Bydgoszcz. Tam poznałem wicemistrza olimpijskiego z Barcelony, Arkadiusza Onyszkę – mówi szkoleniowiec „zielonych”.

Artur bywał w szatniach ŁKS-u i Widzewa. Wtedy łódzkie szatnie świeciły blaskiem futbolowych gwiazd.

- Na naszym osiedlu do dziś mieszka Jan Tomaszewski, a mieszkali tutaj również Zbigniew Boniek i Władysław Żmuda – wspomina Artur. – Z czasów trenerskich taty poznałem Tomasza Wieszczyckiego, Tomasza Łapińskiego, Artura Wichniarka.

W 1984 roku Marek Dziuba przeszedł z ŁKS-u do Widzewa. To był transfer, który zelektryzował piłkarską Łódź. Kilku znajomych z Retkini, bastionu ŁKS-u, nagle przestało mówić mu: „dzień dobry”.

- Naszymi sąsiadami byli zagorzali kibice ŁKS. Po przejściu do Widzewa traktowali mnie jak powietrze – wspomina Dziuba senior. – Dopiero z czasem zrozumieli, że taka była kolej rzeczy.

Przez trzy lata w Widzewie Marek Dziuba osiągnął więcej niż przez kilkanaście lat w ŁKS-ie.

- Poszedłem do Widzewa, bo chciałem grać w europejskich pucharach. Już dwa miesiące później koledzy wybrali mnie kapitanem. Uznali, że mogę poprowadzić zespół do czegoś wielkiego – wspomina. – Wkrótce przeszliśmy do historii, bo jako pierwszy polski klub wyeliminowaliśmy niemiecką drużynę.

Za burtę Pucharu UEFA Widzew wyrzucił Borussię Monchengladbach. W kolejnej rundzie odpadł po dwumeczu z Dynamem Mińsk.

- Mój Boże, ile myśmy zmarnowali sytuacji, gościnnie grając na stadionie ŁKS-u – łapie się za głowę pan Marek. – Przegraliśmy 0:2, a na wyjeździe w Tbilisi (mecz przeniesiono z powodu mrozów w Mińsku) wygraliśmy 1:0.

Tata w domu, w klubie trener

Podczas kontrolnego meczu reprezentacji Polski Marek Dziuba wpadł w oko działaczom belgijskiego klubu Saint Triuden. Niedługo potem rodzina Dziubów wyjechała do Belgii.

- Pomógł mi ówczesny lekarz reprezentacji Polski. Nie zdążyłem mu podziękować, z „Przeglądu Sportowego” dowiedziałem się, że nagle zmarł – wspomina pan Marek. – W Belgii spędziliśmy pięć lat.

Dziewięcioletni Artur poszedł do belgijskiej szkoły. Raz w tygodniu jeździł do ambasady na lekcje polskiego. Zaczął też kopać piłkę w klubie.

- Na pierwszy trening zaprowadził mnie tata – zaznacza syn.

Z ekipą Saint Triuden Artur jeździli na turnieje w Belgii i Holandii. Raz Dziuba senior zastępował trenera drużyny syna. Podczas przerwy zastąpił Artura graczem rezerwowym.

- Powiedziałem mu, że nie jestem ojcem, tylko trenerem – wspomina pan Marek. – W następnym meczu syn zacisnął zęby i przeszedł metamorfozę. Wszyscy gratulowali nam występu.

Po powrocie do Polski Artur trenował w ŁKS-ie, w ekipie Czesława Kozłowskiego. Niebawem młodzi ełkaesiacy wywalczyli mistrzostwo Polski juniorów młodszych. W drużynie z Arturem grali wtedy Michał Osiński i Marek Saganowski.

- To był bardzo mocny rocznik – wspomina Artur.

Po latach trener Marek Dziuba i piłkarz Artur Dziuba spotkali się znowu – we Włókniarzu Konstantynów.

 - Nie miało znaczenia, że Artur jest moim synem. Przeciwnie, musiał pracować ciężej od innych, by wywalczyć miejsce w składzie – mówi pan Marek. – Nie chciałem, by mi zarzucali, że syn ma fory. Zresztą, tak samo ze swoimi synami postępowali trenerzy Wojciech Łazarek i Bogusław Kaczmarek.

- Nie było łatwo – przyznaje Artur. – Nie miałem taryfy ulgowej. Pracowałem uczciwie i z reguły wybiegałem w podstawowej jedenastce.

I ojciec, i syn lubią postawić na swoim. W szatni bywały spięcia.

- Wymiana zdań zdarzała się, ale z zachowaniem szacunku do trenera – zaznacza Artur. - Trzeba było świecić przykładem dla kolegów z drużyny.

W domu Dziubów tematem numer jeden zawsze był sport.

- Razem oglądaliśmy mecze w telewizji. Mama musiała to znosić – nie kryje Artur. – Owszem, interesowała się sportem, ale nie żyła nim, jak my.

Do dziś tata jest trenerskim autorytetem Artura.

- Na piłce zjadł zęby, szkoda byłoby nie skorzystać z doświadczenia ojca – twierdzi syn. – Jak jest okazja, to się konsultuję, choć często mamy odmienne zdania.

Gdy trener Włókniarza wyjechał służbowo za granicę, zastąpił go tata. Piłkarze „zielonych” chwalili sobie treningi z „tym Markiem Dziubą”, słynnym obrońcą reprezentacji Polski.

Mój tata strzelał wojskowym

Od pół roku bramki Włókniarza Pabianice strzeże Adrian Nowacki. Jego tata, Dariusz Nowacki, w latach 90. zrobił to, czego nie udało się Markowi Dziubie – zagrał z ŁKS-em w europejskich pucharach. W 1994 roku, po 36 latach drużyna z Alei Unii zagrała w Europie. Przeciwnikiem w Pucharze Zdobywców Pucharów było FC Porto – na ławce z legendarnym trenerem Bobby Robsonem, Józefem Młynarczykiem jako trenerem bramkarzy i Jose Mourinho w roli… tłumacza Robsona.

- Podczas meczu w Porto zmieniłem Grzegorza Krysiaka, a w rewanżowym spotkaniu wszedłem za Artura Kościuka – wspomina popularny „Pajda”.

Jadąc do Portugalii, ŁKS modlił się, by nie powtórzyć wyniku Widzewa we Frankfurcie (0:9). Skończyło się na 0:2.

- Mecz życia zagrał Jerzy Zajda, broniący w niesamowitych sytuacjach – wspomina Nowacki. – W rewanżu przegraliśmy 0:1. A wie pan jaka była różnica między nami a Porto? Oni mieli po pięć kompletów strojów meczowych, my tylko jeden…

Nowacki senior pamięta wszystkie bramki, jakie strzelił w ekstraklasie. A to dlatego, że zdobył ich… cztery. Pierwszą strzelił Maciejowi Szczęsnemu (ŁKS-Legia 1:3). Trafiał też do siatki Zawiszy Bydgoszcz i Śląska Wrocław i strzelił zwycięskiego gola w Stalowej Woli.

W 1993 roku ŁKS z Nowackim w składzie był bliski zdobycia tytułu mistrza Polski. Wystarczyło w ostatnim spotkaniu pokonać Olimpię Poznań większą ilością bramek, niż Legia w Krakowie pokona Wisłę. Obie drużyny wygrały efektownie (Legia 6:0, ŁKS 7:1), co z daleka śmierdziało przekrętem.

- Byliśmy faworytem. Przed meczem do naszej szatni przyszedł trener Olimpii, Grzegorz Lato i powiedział, że wywrócił skład do góry nogami, wystawiając juniorów – podkreśla były obrońca. – Ale realia były takie, że Legii i tak nie mieliśmy prawa wyprzedzić.

Ostatecznie obu drużynom odebrano tytuły. Mistrzem Polski został Lech. Jedyną nagrodą za postawę ŁKS było tournée po USA i Meksyku.

Dziesięć lat wcześniej Nowacki senior wywalczył z ŁKS-em mistrzostwo Polski juniorów. Grali wtedy: Jarosław Bako, Juliusz Kruszankin, Jacek Ziober. Ale to „Pajda” strzelał karnego decydującego o mistrzostwie kraju.

W 2000 roku Dariusz zaprowadził 9-letniego Adriana na pierwszy trening. Oczywiście do ŁKS-u.

- Trafiłem pod skrzydła Roberta Grzywocza, na dwa lata. Potem przeszedłem do drużyny Jacka Traczyka (były piłkarz Włókniarza) – opowiada Adrian. – Grałem jako środkowy obrońca, tak jak tata. Udało mi się strzelić bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego.

Adrian nie zrobił takiej kariery, jak ojciec. Zagrał jeden mecz w Młodej Ekstraklasie, w ŁKS-ie. W 2011 roku był w szerokiej kadrze łódzkiego klubu, gdy ten wracał w szeregi ekstraklasy. Czy dało się z tego wyciągnąć więcej?

- Zagrałem ze Śląskiem Wrocław, tylko dlatego, że na zbiórkę spóźnił się Adrian Olszewski – przyznaje Nowacki junior. – Do Młodej Ekstraklasy schodzili gracze z pierwszego składu, nie było większych szans na grę.

W domu Nowackich sport jest tematem dyżurnym. Gdy oglądają mecz, czasami się sprzeczają.

- Lubimy postawić na swoim – zaznacza Adrian. – Bywa, że mama krzyczy z kuchni, że nas uspokoi.

Pani Nowacka ze sportu najbardziej lubi w telewizji… „Ukrytą prawdę”. Co do tego ojciec i syn są zgodni.

- Ale mecze reprezentacji Polski ogląda z nami – triumfują.

W piłkarskich sprawach syn rzadko radzi się taty.

- Może dlatego, że gram na innej pozycji niż ojciec – zastanawia się. – Jednak kiedy mam wątpliwości, pytam tatę, co by zrobił na moim miejscu.

Adrian dość szybko zawiesił buty na kołku.

- Uznałem, że piłka nie da mi tyle satysfakcji i pieniędzy, co tacie – mówi bramkarz. – Poszedłem do innej pracy. Bawiłem się w piłkę sześcioosobową w Playarenie. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski.

W nagrodę pojechali na mecz Ligi Mistrzów do Mariboru. Był też w szerokiej kadrze Polski w piłce sześcioosobowej.

Nowacki senior zalicza się do piłkarzy długowiecznych – ligową piłkę kopał jeszcze po czterdziestce. Wkrótce chce się pofatygować do Pabianic na mecz syna.

- Przyjadę i chętnie spotkam się z Grzegorzem Gorącym, z którym grałem w Unii Skierniewice – śmieje się.

Nazwisko – pomoc czy przeszkoda?

Czy znane nazwisko taty pomaga w piłkarskiej przygodzie?

- Myślę, że z tego powodu miałem trudniej – uważa Dziuba. – Gdzieś zawsze byłem porównywany do taty, choć graliśmy na różnych pozycjach. Z wiekiem trenerzy cofali mnie na boisku, aż dotarłem do środka obrony.

- Z jednej strony nazwisko taty pomaga, bo wszyscy je kojarzą. Chociaż mnie akurat bardziej kojarzyli z „Pajdą”, niż z Nowackim – śmieje się Adrian. – Ale druga strona medalu jest taka, że wszyscy wymagają od ciebie więcej. Tylko dlatego, że tata dobrze grał w piłkę.

 

Marek Dziuba (ur. 19 grudnia 1955) – wybitny reprezentant Polski, w ekstraklasie dla ŁKS i Widzewa zagrał 364 razy, strzelił 15 goli. W reprezentacji 53 mecze, 1 gol. Brązowy medalista mistrzostw świata z 1982 roku. Jako trener wywalczył mistrzostwo Polski z ŁKS (1998) i wicemistrzostwo Polski z Widzewem (1999).

Artur Dziuba (ur. 8 czerwca 1978) – mistrz Polski juniorów młodszych z ŁKS. Obecnie trener Włókniarza Pabianice.

Dariusz Nowacki (ur. 13 maja 1965) – w ekstraklasie w barwach ŁKS rozegrał 133 mecze i strzelił cztery gole.

Adrian Nowacki (ur. 5 marca 1991) – wychowanek ŁKS, zagrał jeden mecz w Młodej Ekstraklasie. Bramkarz Włókniarza Pabianice.