To dlatego, że za cztery lata zbrodnia się przedawni, zgodnie z polskim prawem. Śledztwo umorzono w 1996 roku, ale wciąż można je wznowić…

„Gdyby pojawiły się nowe metody badania śladów kryminalistycznych, sprawa zabójstwa romskiego małżeństwa z Pabianic miałaby szanse na wyjaśnienie” – uważa były policjant, wciąż doskonale pamiętający zdarzenia sprzed 26 lat.

Teresa Jodłowska i Zenon Danielewicz zginęli nocą z 17 na 18 marca 1995 roku. Zamordowano ich we własnym domu, we własnych łóżkach, strzałami z pistoletu w tył głowy. Pistolet był z tłumikiem. Do dziś nie ustalono, ilu zbrodniarzy ma na sumieniach śmierć pabianickich Romów.

Do cygańskiego pałacyku przy ulicy Rzgowskiej zabójcy wtargnęli krótko po północy. Pokonali trzy druciane ogrodzenia i betonowy płot na tyłach budynku. Gładko rozprawili się z pilnującym domu dobermanem (sąsiedzi mówili, że to „bardzo ostry pies”). Zastrzelili go z pistoletu. Następnie wyrwali kraty z okna na parterze pałacyku i tamtędy, po drabinie, dostali się do środka.

Pierwszy zginął Danielewicz (45 lat). Spał, gdy mordercy przystawili mu do głowy lufę pistoletu. Głuchy odgłos strzału obudził śpiącą w sąsiednim pokoju żonę - Teresę Jodłowską (42 lata). Nie zdążyła wstać, gdy bandyci byli przy jej łóżku. Związali Cygance ręce i zatkali usta. Kazali oprowadzać się po willi. Gdy Jodłowska to zrobiła, wrócili do sypialni. Rzucili ją na łóżko, bili po twarzy, rozcięli usta. Krótko potem zamordowali Cygankę strzałem w tył głowy.

Splądrowali dom, nie zostawiając śladów „mokrej roboty”. Po pokojach chodzili w butach na miękkich podeszwach. Policja nie znalazła broni, z której zginęli Romowie. Na podstawie badań pocisków wyjętych z ciał zamordowanych ustalono, że zbrodniarze posłużyli się pistoletem gazowym kaliber 6,35 mm, przerobionym na ostrą amunicję.

Zbrodnia w cygańskim pałacyku na Dużym Skręcie wstrząsnęła miastem. Jodłowska i Danielewicz byli tutaj dobrze znani. Wiedziano, że do Pabianic sprowadzili się z Warki, jakieś 20 lat temu. Ślub wzięli w obrządku cygańskim. Potem wyjechali do Stanów Zjednoczonych, gdzie przez kilka lat mieszkali. W tym czasie przysyłali pieniądze i kosztowności, za które matka Teresy zbudowała im przy ulicy Rzgowskiej dom z wieżyczkami.

Z czego żyli? W Ameryce Zenon Danielewicz prowadził sklep. Gdy wrócili do Polski, nigdzie się nie zatrudniał, nie zarejestrował własnej firmy. Mówił, że „robi interesy”. Nikt nie śmiał spytać, jakie. W Pabianicach Danielewicz był kojarzony z handlem samochodami sprowadzanymi z zagranicy, przeważnie z USA. Zawsze miał przy sobie kilka tysięcy dolarów - na wypadek szybkiego interesu. Gdy potrzebował złotówek, sprzedawał dolary albo złoto.

Jechali do zwykłej awantury…

Zanim zbrodnia wyszła na jaw, kilkanaście minut przed północą policyjny patrol wezwano do domowej awantury. Radiowóz mknął we wskazane miejsce, gdy drogę zajechał mu biały volkswagen jetta. Kierowcą był Rom. To on oznajmił policjantom, że w domu przy ulicy Rzgowskiej zamordowano dwie osoby.

Policjanci pojechali tam. Na tyłach białej willi zobaczyli drewnianą drabinkę przystawioną do otwartego okna. Krata w oknie była przecięta i mocno odchylona. Dom tonął w ciemnościach. Rom, który sprowadził tu policjantów, domagał się, by weszli do środka. Mówił, że był w środku i widział ślady grabieży. Drzwi domu były zamknięte, w zamku tkwił klucz. Policjanci weszli przez okno.

W sypialni na piętrze natknęli się na ciało właściciela domu – Zenona Danielewicza. „W pokoju panował bałagan, szafa była otwarta, wyglądało tak, jakby ktoś przeszukiwał mieszkanie” – zanotował jeden z policjantów. W sąsiednim pokoju na dużym łóżku leżała martwa kobieta. Dom wyglądał na splądrowany. Policjant zanotował: „Schodząc na parter, zauważyłem porozrzucane w pokoju pieniądze oraz dokumenty na kanapie”.

Zadeptane ślady

Ekipą dochodzeniowo-śledczą kierował komisarz Sławomir Rodak z Komendy Wojewódzkiej Policji. Sprawę nadzorował prokurator Robert Tarsalewski (po latach oskarżał m.in. w procesie słynnych „łowców skór” z łódzkiego pogotowia ratunkowego). W niedzielę o godzinie 5.30 śledczy zbierali pierwsze ślady zbrodni.

Już podczas oględzin ustalono, że sprawcy wtargnęli na teren posesji od strony pola – za domem. Wycięli dziury w dwóch kolejnych płotach. Potem cichutko zastrzelili psa. Martwego dobermana policjanci znaleźli w garażu.

Nożycami do metalu zbrodniarze przecięli kratę na oknie - w miejscu, gdzie przylegała do ściany. Z drugiej strony kratę wyrwali i odgięli. Pies tropiący doprowadził policjantów do pobliskiej posesji. Znalazł tam nożyce do metalu. Jednak ekspertyza mechanoskopijna wykazała, że krata w oknie domu zamordowanych Romów nie była przecięta tymi nożycami.

Na ościeżnicy okna zabezpieczono odciski palców, a na podłodze - ślady butów. Słuchawka domowego telefonu była wyrwana z aparatu – razem z przewodem. Na kanapie leżały rozrzucone dokumenty właścicieli domu. Obok nich - sterta banknotów.

W domu ofiar zbrodni były dwa duże pokoje na parterze i dwa na piętrze. Obie kondygnacje łączyły okazałe schody. Na poręczach schodów policjanci zabezpieczyli odciski palców. Jak się okazało, głównie nieletniego syna zamordowanych i ich krewnych. Technicy kryminalistyki porównali linie papilarne pobrane od ponad 400 osób. Nic to nie dało.

Zwłoki Zenona Danielewicza leżały na wznak po prawej stronie dużego łóżka. Denat był do pasa przykryty kołdrą. Biegli stwierdzili, że zabójca przyłożył pistolet w okolicę lewej skroni śpiącego Roma i pociągnął za spust.

W sypialni panował bałagan. Zabójcy czegoś szukali. Na podłodze leżały rozrzucone ubrania i banknoty. Z szafek wyciągnięto szuflady. W sypialni śledczy znaleźli torbę z bankowymi banderolami. Miesiąc wcześniej Zenon Danielewicz wypłacił z banku sporą kwotę – w paczkach owiniętych banderolami. Na meblach zostało mnóstwo śladów rąk, ale w rękawiczkach.

Ciało Teresy Jodłowskiej leżało w drugiej sypialni - na łóżku. Kobieta miała na sobie nocną koszulę. Ręce skrępowali jej na plecach cienkim sznurkiem konopnym. Na twarzy Romki były ślady pobicia: stłuczone wargi, sińce na policzkach. Do niej także zbrodniarze strzelili z odległości kilku centymetrów. W sypialni czegoś szukano w szafkach.

Zamordowanych znalazł w pałacyku brat Teresy i jego krewni. To z nimi Zenon Danielewicz miał być umówiony na wieczorne spotkanie, na które nie przyszedł. Późnym wieczorem szwagier podjechał więc autem przed dom Danielewicza. Nikt mu nie otwierał, wokół było ciemno, po podwórku nie biegał pies, którego gospodarz wypuszczał zawsze wtedy, gdy wyjeżdżał. Furtka na posesję była otwarta, ale szwagier bał się wejść, bo wiedział, że doberman jest bardzo ostry.

Rom wrócił do swego domu - po latarkę. Wraz z drugą siostrą i jej mężem weszli na podwórze. Wtedy zobaczyli uciętą kratę w oknie i przystawioną do ściany drabinkę. Po drabince weszli do środka, świecąc latarką i nawołując krewniaków. Znaleźli ich ciała. Chwilę później szwagier pojechał po policję.

Rodzina zamordowanych i Romowie z sąsiedztwa chętnie opowiadali śledczym o tym, co widzieli, słyszeli i domyślali się. Tym razem nie było zmowy milczenia. Śledczy zgromadzili dużo zeznań o ofiarach zbrodni. Choćby to, że na kilka godzin przed śmiercią Danielewicz długo czekał na kogoś przed domem. Po zmroku on i żona rozmawiali z sąsiadami ze Rzgowskiej. Na chwilę usiedli nawet przy sąsiedzkim ognisku. Około godziny 22.00 poszli spać.

Dlaczego zginęli?

Motywów zbrodni do dziś nie ustalono. W śledztwie przyjęto kilka wersji zdarzeń. Pierwsza, to motyw rabunkowy. Druga - zemsta za oszustwa finansowe. Trzecia - zabójstwa dokonano na zlecenie. Mogło ono mieć związek z przemytem na dużą skalę samochodów skradzionych w USA. Były to wówczas wielomilionowe „interesy”, na które chrapkę miały międzynarodowe gangi.

W grę wchodził także motyw krwawych porachunków. Półtora miesiąca przed zabójstwem Romów pędzący z ogromną prędkością mercedes 500 SL potrącił na przejściu dla pieszych 38-letnią Iwonę B. i jej 14-letnią córkę, Kasię. Obie zginęły na miejscu. Kilka godzin później rozbity i pokrwawiony samochód policjanci znaleźli w… garażu Zenona Danielewicza. Romowie nie chcieli wskazać, kto kierował mercedesem, gdy zginęła matka z córką. Podejrzewani byli dwaj bardzo młodzi Romowie: kuzyn o pseudonimie „Odys” i 16-letni syn Danielewicza – pseudo „Italiano”. Obaj zniknęli. Niedługo potem „Odys” zginął w wypadku samochodowym.

Czego szukali zabójcy i co zniknęło z cygańskiej willi? Wiadomo, że zniknął złoty sygnet, który Zenon Danielewicz zawsze nosił na palcu. Jego żona nosiła na szyi duży krzyżyk wysadzany drogimi kamieniami, zawieszony na grubym złotym łańcuszku. Przy zwłokach kobiety leżał krzyżyk bez łańcuszka. Syn zamordowanych nie miał pojęcia, co jeszcze mogło zginąć z domu.

Za wskazanie sprawców zbrodni matka Teresy Jodłowskiej obiecała pół miliarda ówczesnych złotych. Była to kusząca kwota. Wkrótce do prokuratury zaczęły się zgłaszać osoby gotowe złożyć zeznania. Poczta przynosiła listy, w których wskazywano rzekomych sprawców zbrodni. Listy nie były podpisane. Kilkoro nadawców żądało pieniędzy za informacje, jakie ponoć mają.

Echa zbrodni w Pabianicach obiegły cały kraj. Niebawem do Komendy Policji we Wrocławiu zgłosił się z sensacyjną informacją obywatel Ukrainy. Młody mężczyzna świadczył, że trzej jego kumple, byli żołnierze Armii Czerwonej, chcieli go wziąć do spółki w zabójstwie „staruchów z Pabianic”. Ukrainiec odmówił, a zabójcy Romów mieli zginąć w jakimś wypadku. Policja sprawdzała to, gdy nagle Ukrainiec odwołał zeznania. Stwierdził, że wszystko zmyślił, by w ten sposób dostać nagrodę za wskazanie morderców.

Śledztwo umorzono, ale…

W 1996 roku śledczy poddali się. Z braku podejrzanych postępowanie umorzono. Nie udało się ustalić nawet motywu morderstwa. Policjanci i prokurator do tej pory nie odpowiedzieli na pytanie, czy było to zabójstwo na zlecenie. A jeśli tak, to kto wynajął płatnych zabójców.

Wątpliwości nie budzi tylko ustalenie, że Romów zastrzelili „zawodowcy”. Zimni, wyrachowani – tacy, którzy przyszli wykonać wyrok, nie zostawiając śladów zbrodni.

Na wykrycie morderców pozostały zaledwie cztery lata.