Potem zwiedzili Nepal i Indie. Z półtoramiesięcznej wyprawy wrócili do Pabianic tuż przed świętami Bożego Narodzenia.

- Chciałam nietypowo „wyprawić” urodziny Grześka - opowiada Iwona, żona Grzegorza Łakomskiego. - W przygotowaniach pomagała mi nasza przyjaciółka. Trzymałyśmy to przed nim w tajemnicy. Powiedziałam mu dopiero, gdy trzeba było zacząć starania o wizę i przejść stosowne szczepienia wymagane w Azji.

Wyjazd zaplanowali na listopad.

- Ostatecznie uznaliśmy, że będzie to prezent na nasze wspólne urodziny - z uśmiechem dodaje Iwona.

Dlaczego Himalaje?

- Bo od dziecka chodzimy po górach. A na 30. urodziny prezent musiał być wyjątkowy. Stąd Himalaje. A jak Himalaje, to Mount Everest, najwyższa góra świata. Na szczyt, czyli wysokość 8.850 metrów n.p.m., wchodzą tylko nieliczni - koszt takiej wyprawy to 65 tys. dolarów, ale na treking do bazy pod Everestem może wybrać się niemal każdy - zgodnie deklarują podróżnicy.

Możliwości zobaczenia Everestu w miarę z bliska są w Nepalu dwie. Można wykupić za ok. 200 $ 45-minutowy lot widokowy helikopterem albo wybrać się na treking do bazy pod Mount Everestem.

- Przy tej drugiej opcji trzeba spełniać dwa warunki: mieć co najmniej dwa tygodnie czasu, a do tego jako taką kondycję - podsumowuje Grzegorz.

Na pół roku przed wyprawą Iwona kupiła bilety lotnicze do Nepalu. Później skontaktowała się z agencją trekingową w Katmandu, która od 20 lat organizuje ekspedycje w Himalaje.

- Wydawali się solidni. A ponadto mają przewodników mówiących po francusku, hiszpańsku i angielsku. Nasz był z wykształcenia nauczycielem geografii, więc prowadziliśmy z nim ożywione rozmowy - opowiada Iwona.

Jednak oprócz przewodnika potrzebni są jeszcze Szerpowie, potocznie określani jako górscy tragarze.

- To jedna z nepalskich grup etnicznych, żyjąca tylko w niektórych rejonach Himalajów, m.in. rejonie Mount Everestu. Świetnie radzi sobie z mrozem i chorobą wysokogórską. Szerpowie idą zwykle w lekkim ubraniu i klapkach lub tenisówkach, skutkiem czego są odmrożenia i kontuzje - opowiadają podróżnicy. - Tragarzami są z dziada pradziada, zarówno mężczyźni i kobiety, a nawet dzieci. Mają nieludzką siłę. Wszystko, co jest dostępne w Himalajach, wnoszą na głowach. Nasz Szerpa miał 23 lata i 156 cm wzrostu, a codziennie bez problemu dźwigał 40 kilogramów podstawowego ekwipunku. My zaś nieśliśmy lżejsze plecaki zaopatrzone na całodzienną wędrówkę. Sam kontakt z Nepalczykami jest cudowny. Choć są niezwykle biedni, to pozostają pogodni. Co chwila pozdrawiają wędrowców sympatycznym „Namaste” - uzupełnia Iwona.

 

LECIMY W HIMALAJE!

Zanim stanęli na górskim szlaku, musieli dostać się do Lukli, górskiej wioski w Nepalu, skąd zwyczajowo rozpoczynają się wszystkie wyprawy. Przez ostatnie 6 dni Lukla była niedostępna dla turystów ze względu na złe warunki pogodowe. Mieli zatem dużo szczęścia, że w dzień rozpoczęcia ich wyprawy wydano zezwolenie na lot. Lotnisko Lukla to najbardziej niebezpieczne lądowisko świata. Jest położone w Himalajach na półce skalnej, na wysokości 2.800 m. Pas startowy mierzy zaledwie 460 m i kończy się przed zboczem kolejnej góry.

- Lecieliśmy niewielkim dwunastoosobowym samolotem. Nagle zobaczyliśmy ośnieżone szczyty Himalajów, o których śniliśmy! - opowiadają. - Ale samo lądowanie daje większy zastrzyk adrenaliny.

Po szczęśliwym lądowaniu samolotu zaskoczyła ich temperatura. W Katmandu było 18 stopni Celsjusza, a w Lukli około zera.

- Ale grzało słońce - dodają. - Gdy szliśmy, było nam wręcz w niektórych momentach gorąco. Zdejmowaliśmy kurtki. Zostawaliśmy w koszulkach z krótkim rękawkiem. Ale wciąż mieliśmy przepaski, szalik czy rękawiczki, ponieważ marzły uszy i dłonie.

Dziennie maszerowali przez kilka godzin. Najkrótszy był pierwszy odcinek trasy. Tego dnia droga prowadziła wzdłuż rzeki Dudh Koshi, przecinanej wiszącymi nad przepaścią mostami ozdobionymi buddyjskimi modlitewnymi chorągiewkami. Często korkowały je obładowane jaki.

Podczas pierwszej nocy w Himalajach temperatura spadła do minus 7 stopni C. W lodży, budynku bardziej prymitywnym niż schronisko, było okropnie zimno. Ściany sklecono z dykty i kamieni. Na środku sporej izby stał mały piec, jedyny ciepły przedmiot. Paliło się w nim wysuszonymi odchodami jaka.

- W jadalnianej izbie nie można spać, to miejsce zarezerwowane dla Szerpów - dodaje Iwona. - Każdy więc szedł do swojej lodowatej dwuosobowej kanciapy bez światła z czołówką na głowie (specjalną latarką), gdzie panowała temperatura poniżej zera.

- Przypuszczam, że zwykły namiot dałby się lepiej ogrzać - dodaje Grzegorz. - Wciągnęliśmy na siebie kilka warstw: bieliznę termoizolacyjną, bluzy, rękawiczki, czapki, puchowe skarpety. Tak opatuleni wchodziliśmy do śpiworów. Nie założyliśmy na siebie wszystkiego pierwszej nocy, wychodząc z założenia, że to wystarczy do rozgrzania się w śpiworze.

Ale ciągle było zimno. Noc trwała w nieskończoność. Tutaj wszyscy kładą się spać najpóźniej o 21.00 i wstają około 6.00.

- Grzesiek zbliżył się do hipotermii, to reakcja organizmu na wychłodzenie - wspomina Iwona. - Byłam wręcz podręcznikowo przygotowana do tej wyprawy, a więc wyczulona na wszelkie sygnały.

- Nie mogłem opanować dreszczy, były tak mocne - opowiada podróżnik. - Wówczas założyłem na siebie wszystko, co miałem. Od żony dostałem cieplejszy puchowy śpiwór, łapawice i chemiczne ogrzewacze. Tak spokojnie dotrwałem do rana.

Po termicznym szoku przywykli do warunków. Z kolei kolejne odcinki drogi z dnia na dzień stawały się trudniejsze, również przez mniejszą zawartość tlenu w powietrzu. Na 5.364 m, czyli u ich celu, tlenu było zaledwie 50 procent. W połowie trasy, żeby się wzmocnić, jedli solidną zupę z dużą porcją ziemniaków, makaronu i warzyw, czyli tzw. Sherpa stew, a wieczorem smażony ryż z warzywami i jajkiem.

- Mięsa nie jedliśmy w ogóle, żeby nie zachorować - dodaje Iwona. - Powyżej pewnej wysokości każdy kawałek mięsa to zagrożenie. Do schronisk wnoszą je Szerpowie, co zajmuje im kilka dni.

 

BEZ WODY I LEKÓW NIE DALIBY RADY

Dla prawidłowej aklimatyzacji trzeba wypić co najmniej 4 litry płynów dziennie. Wodę do picia kupowali w himalajskich obozach. Im wyżej, tym drożej. Gdy woda kosztowała już 12 zł za litr, uzdatniali ją specjalnymi tabletkami. Jedzenie było monotonne, ale głód im nie dokuczał.

- Przez dwa tygodnie wyprawy nie byliśmy prawie głodni. Jedliśmy z rozsądku – opowiadają z uśmiechem. - To jeden z objawów choroby wysokogórskiej, związanej ze znaczną wysokością powyżej 3.000 m n.p.m., zmniejszającym się ciśnieniem atmosferycznym i małą zawartością tlenu w powietrzu. Z reguły pierwszymi objawami są ból głowy, nudności, wymioty. Często też brak apetytu i bezsenność.

Byli profesjonalnie przygotowani, dlatego nieśli torbę leków o szerokim spektrum działania – na wszelki wypadek. Robi to każdy, kto wybiera się w Himalaje. Pogoda zmienia się tam tak szybko, że pomoc może nie dotrzeć na czas.

- Podczas naszej wyprawy zjedliśmy ich chyba tyle, ile zazwyczaj bierzemy w ciągu całego roku – żartują.

Zdobycie odpowiednich lekarstw na wyprawę nie było proste.

- Nie chciał nam przepisać ich żaden lekarz pierwszego kontaktu – opowiadają podróżnicy. - Dopiero, gdy trafiliśmy na lekarza-alpinistę, wystawił nam bez problemu recepty wraz z instrukcją - jak i kiedy łykać leki, przy jakich objawach.

A było tego sporo: leki na obrzęk mózgu, płuc, zmiany zakrzepowo-zatorowe, silny lek na padaczkę stosowany standardowo na objawy choroby wysokogórskiej, kilka grup antybiotyków na różne szczepy bakterii, przeciw biegunkom, itd.

- Wiedzieliśmy, że przy ostrym bólu serca czy kaszlu, trzeba łapać za odpowiednią strzykawkę z lekiem i celować igłą prosto w serce lub brzuch - opowiadają.

Nazajutrz dotarli do najwyżej położonego Parku Narodowego świata Sagarmatha, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Pod koniec 7-godzinnego marszu do stolicy Szerpów Namche Bazar (3.440 m) po raz pierwszy mieli okazję zobaczyć czubek Everestu. Malutki. W linii prostej jest do niego aż 30 km. Najbardziej męcząca okazała się końcówka drogi - stroma ścieżka, gdzie pokonuje się 500 metrów różnicy wysokości. Wtedy właśnie Iwona źle się poczuła.

- Dopadła mnie choroba wysokościowa. Prędzej czy później każdego dopada - żartuje. - Nie było mi jednak do śmiechu. Ból głowy, wymioty i kłucie w klatce przy wdychaniu powietrza podczas ostrego podejścia. Do obozu doszłam chora. Położyłam się. Wzięłam tabletkę, a od Szerpów dostałam świeże ząbki czosnku i zupę czosnkową. Według tubylców to świetne lekarstwo. Odtąd jadłam tylko to i piłam herbatę imbirową. Nazajutrz byłam zdrowa jak ryba. Mogliśmy iść. Zastanawiasz się, dlaczego leczą? Bo czosnek obniża ciśnienie krwi, dzięki czemu zmniejsza ryzyko choroby wysokościowej i łagodzi jej objawy. Imbir zaś poprawia krążenie, lepiej dotlenia się mózg.

Przygód ze zdrowiem było więcej.

- Krwawienie z nosa, które z początku mnie zaniepokoiło, okazało się być czymś powszechnym w tych warunkach - tłumaczy Grzegorz.

Iwona natomiast po kilku dniach straciła głos.

- Normalnie położyłabym się do łóżka, ale w górach trzeba walczyć z przeciwnościami i niedogodnościami. Szłam więc na antybiotyku – opowiada.

Następnego dnia mieli przerwę w marszu na aklimatyzację. Byli w wiosce osadzonej na zboczu gór, gdzie zdecydowali się na ostatni prysznic. Wyżej panowały warunki, w których rzadko kto ryzykuje zdrowiem, by poddać się tej „przyjemności”.

- Przez kolejne jedenaście dni nie myliśmy się - wspominają. - Byliśmy na to przygotowani. Wodę zastąpiły chusteczki nawilżające i higieny intymnej.

Kolejne dni zachwycały ich widokami, które rekompensowały wysiłek. Wyłonił się ośnieżony Ama Dablam, jeden z najpiękniejszych himalajskich szczytów (6.856 m) oraz południowa ściana Lhotse (8.516 m), na której zginął Jerzy Kukuczka. Im wyżej, tym było coraz mroźniej, intensywniej świeciło też słońce. Zmieniał się również krajobraz - z soczystej zieleni na dole, po surowy księżycowy krajobraz i lodowiec. Podczas dnia aklimatyzacyjnego w Dingboche (4.410 m) zdobyli szczyt Nangkar Tshang (5.083 m).

– Tę górę zdobywa się prawie obligatoryjnie podczas wyprawy do Mount Everest Base Camp – dodają.

Do ostatniej noclegowej bazy Gorak Shep (5.164 m n.p.m) szlak wiódł wzdłuż lodowca Khumbu między kamieniami. Nieustannie szli ostro góra - dół.

- Przez cały czas bardzo wiało. Próbowaliśmy wciągnąć specjalistyczne kominiarki, ale parowały nam okulary, które są niezbędne. Podziwialiśmy przed nami ośnieżone Pumori (7.161 m n.p.m.), a po prawej lśniący Nuptse (7.816 m n.p.m.), zasłaniający Everest - opowiada Grzegorz.

Wreszcie weszli na wieczny lodowiec poprzecinany szczelinami i jeziorami-zmarzlinami. Po 10 dniach doszli do celu na wysokości 5.364 metrów nad poziomem morza.

- Mount Everest Base Camp zdobyty! Rozpierała nas radość. Choć samo miejsce to raczej symboliczny głaz z wyrytą nazwą góry, opięty buddyjskimi modlitewnymi chorągiewkami i pamiątkami pozostawionymi tu przez ludzi z całego świata - opowiada Grzegorz. - Rzucając się w wir robienia pamiątkowych zdjęć, zapomnieliśmy na chwilę o potwornym mrozie i wietrze. Choć nie na długo – bo to po prostu niemożliwe. Jeżeli na wysokości 5.300 m temperatura powietrza wynosi -100 C, a do tego wieje umiarkowany wiatr z średnią prędkością 25 km/godz., to spada ona do -250 - wyznają podróżnicy.

Po 20 minutach przemarznięci do szpiku kości wciągnęli na siebie drugą kurtkę, łapawice i tak opuścili pierwszą bazę pod najwyższą górą świata.

Wyżej idą już tylko profesjonalne ekspedycje himalaistów zdobywających tę Królową Gór - Mount Everest.

 

NARESZCIE JEST CZYM ODDYCHAĆ

Schodzili szybko, cztery dni. Na dole czekała niespodzianka.

- Prawdziwa euforia tlenowa – mówi Iwona.

Kolejny etap podróży to Nepal.

- Katmandu zaskoczyło nas smogiem i hałasem na ulicach - wspominają. - Po ciszy, jaką mieliśmy w górach, tu było piekło.

Z Katmandu uciekli na południe Nepalu - do dżungli.

- Zatrzymaliśmy się w wiosce nad rzeką - opowiadają. - Uliczkami chodziły tam słonie. Krokodyl wygrzewał się na słońcu pięćdziesiąt metrów od nas. W rzece kąpał się słoń, a przy brzegu Nepalki prały ubrania.

Zaskoczyła ich bieda. Głodne stada kóz nie dawały podróżnikom iść ulicą.

Po dżungli chodzili z przewodnikiem uzbrojonym w kij.

- Byliśmy przeszkoleni na wypadek bliskich spotkań z mieszkańcami dżungli – opowiadają. - Wiedzieliśmy, że na hasło „nosorożec!” trzeba się ratować ucieczką na drzewo. Przy spotkaniu z niedźwiedziem, należy zastygnąć w bezruchu. Recepty nie było tylko na głodnego tygrysa…

Przez spory kawał dżungli przejechali na grzbiecie słonia. W koszu siedziały cztery osoby. Z przodu „kierowca”.

- Nagle nasz słoń stanął oko w oko z drugim słoniem i zdenerwował się – wspominają podróżnicy. - Wydawał przejmujące dźwięki i zaczął biec. „Kierowca” okładał słonia kijem po głowie. Zwierzę charczało i drgało. Ale w końcu się zatrzymało.

Podróżnicy kąpali się ze słoniami.

- Oblewały nas wodą – dodaj Iwona.

Aby zwiedzić okoliczne wioski, podróżnicy pożyczyli rowery.

- Na nasz widok Nepalczycy reagowali żywiołowo - opowiadają. - Czuliśmy się trochę jak gwiazdy. Wszyscy do nas machali, zaczepiali. Robili sobie zdjęcia z nami.

Atrakcji nie zabrakło też podczas jazdy lokalnymi autobusami.

- To zdecydowanie ekstremalny sport - dodaje Grzegorz. - Drogi są bardzo wąskie, samochody musiały hamować, by się omijać. Nasz rozpędzony autobus hamował w ostatniej chwili. Często z jednej strony drogi mieliśmy przepaść, a z drugiej rzekę.

Autobusy były stare i mocno przeładowane. Na dach podróżni wrzucali część bagaży. Jechały tam też kozy i kury. W środku tłoczyli się ludzie. W szoferce, oprócz kierowcy, było 10 osób.

Z Nepalu pojechali do Indii. Granice przekroczyli rikszą. Wokół krajobraz ich nie rozpieszczał, wyschnięta ziemia, unoszący się w powietrzu smog, hałas. Przy drogach stały chaty z trzciny, wzdłuż drogi spały kozy i ludzie.

- Plucie na ulicę czy załatwianie potrzeb fizjologicznych w miejscach publicznych nikogo tam nie szokowało - opowiada Iwona.

 

W INDIACH

Pojechali do Varanasi nad rzeką Ganges. To najświętsze miasto w Indiach. Codziennie mnóstwo wiernych gromadzi się tam na brzegu. Odbywają oczyszczającą kąpiel. Hindusi wierzą, że ta woda zmywa grzechy. W powietrzu unosił się mdły zapach palonych ciał. Przez 24 godziny na dobę na stanowiskach kremacyjnych płonie tam ogień.

- Zanim ciało zmarłego przywiozą na miejsce kremacji, żałobnicy oprowadzają je po uliczkach miasta – opowiada pabianiczanka. - Zwłoki są owinięte kolorowymi tkaninami. To nie jest smutny orszak. Hindusi grają przy tym na instrumentach, śpiewają, tańczą.

Kremacja trwa od 3 do 6 godzin. Przez ten czas rodzina i przyjaciele stoją w milczeniu. Ceremonię zamyka najstarszy syn zmarłego. Grubym kijem rozbija czaszkę ojca. Następnie ciało jest wrzucane do rzeki. Dzieci mające mniej niż 10 lat, kobiety w ciąży i trędowaci nie są paleni. Ich ciała popłyną rzeką.

- Czuliśmy się, jakbyśmy cofnęli się w czasie, do średniowiecza – wspominają podróżnicy. - Byliśmy świadkami, jak 20 metrów od palących się zwłok wyprawiano wesele. Na brzegu rzeki stały stada krów, psów i ludzi, którzy wchodzili do wody, by zażyć rytualnych kąpieli. Niektórzy przychodzili do rzeki z baniakami i nabierali wodę, którą potem pili.

Uliczki są tak wąskie, że dzieci bawią się na dachach.

- Z okna hotelu widzieliśmy, jak puszczały latawce - opowiada Grzesiek.

W miastach przechadzają się chordy wychudzonych krów, szukających resztek na stertach śmieci.

- Nikt ich nie karmi - mówią podróżnicy. - To święte zwierzęta, nie wolno ich zabijać, karmić więc też nie warto.

Dalej pojechali do Delhi i Agry, gdzie znajduje się słynny Taj Mahal. Ostatnim etapem podróży był Radżastan. Odwiedzili stolicę regionu Dżajpur, a eskapadę zakończyli w Dzaisalmerze, tuż przy granicy z Pakistanem.

- To miejsce jak z bajki - wspominają. - Mieszkaliśmy w forcie z XII wieku, ogromnym i złotym, położonym na pustyni i zbudowanym z piaskowca. W środku było cicho i czysto. To prawdziwa oaza. Spaliśmy w komnacie z ogromnym oknem, przez które było widać pustynię. Mieliśmy łoże z baldachimem.

Po Indiach podróżowali najtańszą klasą pociągów. Przedziały były otwarte, potwornie zatłoczone, z miejscami do leżenia. Podróże trwały długo. Mieli czas rozmawiać z tubylcami. Ci wypytywali, jak się żyje w Polsce, co to za kraj.

- Z Hindusem porozumiesz się po angielsku. To właściwie ich pierwszy język. W Nepalu jest podobnie – dodają podróżnicy.

W podróży nawiązali mnóstwo znajomości.

- To była niezapomniana przygoda. Następna już przed nami – twierdzą.