Od 1 stycznia do 15 lipca tego roku pogotowie ratunkowe Falck 89 razy wyjeżdżało do zatrutych dopalaczami pabianiczan.

– Nie ma dnia, żebyśmy nie dostali wezwania  – mówi doktor Krzysztof Chmiela z pogotowia Falck. –  W jedenastu stacjach naszego pogotowia zanotowaliśmy w tym czasie 289  przypadków.

W samych Pabianicach w styczniu było 6 przypadków zatruć, w lutym - 12, w marcu i kwietniu po 15, w maju - 13, w czerwcu - 23 i do 15 lipca - 5.

– Przeważają młodzi mężczyźni – dodaje doktor. – Było ich 80.

Niektóre nazwiska pacjentów (kobiet jak i mężczyzn) powtarzają się wielokrotnie w statystyce pogotowia. Są nawet całe rodziny.

– Wezwania o pomoc przychodzą od znajomych i krewnych – dodaje Chmiela. - Osoby po dopalaczach same nie są w stanie tego zrobić.

Zatrutych pacjentów ratownicy przywożą do pabianickiego szpitala. Tu na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym „dochodzą do siebie”. Pacjentów w cięższym stanie, zaintubowanych wożą do łódzkiego szpitala przy ul. św. Teresy.

– Na szczęście, jeszcze nikt nie zmarł – dodaje doktor. – Mieliśmy natomiast jeden ciężki przypadek. 23-letniego mężczyznę  zastaliśmy z zatrzymanym krążeniem. Przywróciliśmy mu oddech i zawieźliśmy do szpitala. Obecnie jest na oddziale intensywnej terapii.

Problemem staje się agresywne zachowanie ratowanych wobec ratowników.

– Niektórzy na widok naszych czerwonych uniformów nagle ożywaja i wpadają w furię – opowiada doktor. – Mieliśmy taki przypadek w ostatnią sobotę. Matka wezwała nas do swego 25-letniego syna. Kiedy weszliśmy do mieszkania, pacjent „wisiał” na krześle. Na nasz widok rzucił się z pięściami. Musieliśmy wezwać policję na pomoc.