Zdobywca trzeciego miejsca w Mistrzostwach Świata w powożeniu dwukonną bryczką mieszka w Bychlewie. W gospodarstwie jego dziadka i taty zawsze były konie.

- W tamtych czasach to byli żywiciele rodziny – tłumaczy. - Konie pracowały ramię w ramię z człowiekiem. Wychowywałem się z końmi, a miłość do nich została do dziś.

Są też w gospodarstwie Dariusza Bajera, ale nie pracują na roli, służą do czego innego. Pierwszego konia pan Dariusz kupił „pod siodło”.

- Zacząłem jeździć rekreacyjnie – wspomina. - Tak poznałem wielu przyjaciół, którzy podzielali moją pasję. Nawet byliśmy zrzeszeni w klubie, który działał w Kolumnie.

W jego stajni w Bychlewie pojawiały się kolejne rumaki, pasja jeździecka nabierała rumieńców, aż pan Dariusz rozpoczął kolejną przygodę, angażując się w wyścigi. Wystawiał swoje konie w wyścigach na Służewcu.

- To było już prawie 25 lat temu – opowiada. - Moje konie odnosiły wtedy niemałe sukcesy. Do dziś wśród pasjonatów wyścigów wspominana jest moja klacz Szanta, która wygrała zawody. Poznałem wtedy wielu ludzi ze świata kultury i telewizji. Przychodzili i gratulowali mi takiego konia.

Szanta po wielu latach startów złapała kontuzję.

- Wycofałem ją z wyścigów – dodaje pan Dariusz. - Ale ona była tak utytułowaną klaczą, że oddałem ją do hodowli. Urodziła kilka źrebaków. Trzy wychowałem sam. Nawet startowały w wyścigach, ale nie miały takiego talentu w nogach jak matka. Nie odnosiły takich sukcesów.

Świat wyścigów rządzi się swoimi prawami. Właściciele koni ich nie trenują, tylko trzymają się za kieszeń i płacą. Czasem zarabiają, gdy ich koń przybiegnie pierwszy.

- Wystawiałem konia i potem na niego płaciłem. Kosztowała mnie stajnia, obrok, trener, dżokej, weterynarz. Czasem wygrywałem. Te pieniądze się liczyły, ale mnie brakowało adrenaliny – opowiada. - Sam też chciałem brać udział w zawodach. Bycie dżokejem nie wchodziło w rachubę, bo nigdy nie ważyłem 50 kilogramów.

Bychlewianin wsiadł więc na bryczkę.

- Obserwowałem, jak u kolegi trenuje jeden z bardziej utytułowanych polskich zawodników – wspomina. - W końcu sam wsiadłem na bryczkę, złapałem za lejce i bardzo mi się to spodobało. Zacząłem jeździć na amatorskie zawody.

Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia.

- Kupiłem wszystko, co było mi potrzebne do tej dyscypliny, bryczki, samochody do ich transportu i przyczepy do przewozu koni – wylicza. - Trzeba było przecież to wszystko jakoś przewozić na miejsce startu.

Na zawody Bajer zabiera zawsze dwie bryczki i trzy konie.

Trzy konkurencje w trzy dni

Tak wyglądają zawody w powożeniu. Pierwszy dzień to konkurs w ujeżdżaniu. Tutaj przedmiotem oceny jest swoboda, regularność chodów, harmonia, impuls, giętkość, lekkość, łatwość ruchu i prawidłowe wygięcie koni w ruchu.

- Wszystko dzieje się na placu o wymiarach 100 na 40 metrów – opowiada pan Dariusz. - W różnych jego punktach siedzą sędziowie i bez porozumienia ze sobą oceniają zaprzęgi. Każdy zawodnik jedzie ten sam program. Zaprzęg wykonuje określony program składający się z figur w stępie i kłusie.

Zawodnicy oceniani są za styl, dokładność i ogólną umiejętność powożenia zaprzęgiem, a także za ubiór, stan uprzęży i pojazdu oraz prezencję całego zaprzęgu.

Żeby tego było mało, umaszczenie koni też ma znaczenie.

- Konie muszą się idealnie prezentować. Przedtem są myte i szczotkowane, błyszczą. Mam dla nich tonę kosmetyków od szamponów po lakiery do kopyt – opowiada pasjonat. - Najlepiej gdyby konie w zaprzęgu były identyczne, nawet z takimi samymi „malowaniami” na nogach czy pyskach. Wyjątkiem jest tutaj maść kara i siwa, te konie oceniane są jakby były takie same.

Dlaczego?

– Konie nigdy nie rodzą się białe. To po roku czy dwóch z czarnego źrebaka robi się siwek – tłumaczy Bajer.

Druga konkurencja zawodów to maraton. Celem tego konkursu jest sprawdzenie przygotowania koni, ich sprawności, wytrzymałości oraz zręczności powożenia i ogólnych umiejętności zawodnika w obchodzeniu się z końmi. Trasa pełnego maratonu składa się z trzech lub pięciu odcinków i nie przekracza 22 kilometrów.

- Tutaj liczy się nie tylko zręczność i pokonanie przeszkód, ale również czas – opowiada pan Dariusz. - Poszczególnych odcinków i kilometrów nie można pokonać za szybko ani zbyt wolno. Na przejechanie ośmiu kilometrów mamy od 31 do 33 minut i w tych widełkach trzeba się zmieścić, żeby liczyć się w zawodach. To najbardziej widowiskowa konkurencja z ogromną dawką adrenaliny. Trzeba też uważać, żeby nie przeszarżować. Gdy weterynarz zobaczy, że konie ledwo już idą, może wycofać je z zawodów.

O wygranej decyduje tu szybkość, precyzja i prawidłowość jazdy. W tym konkursie obowiązuje specjalnej konstrukcji bryczka typu „maratonowego”.

Trzeci dzień to czas na zręczność powożenia. Celem tego konkursu jest sprawdzenie kondycji, posłuszeństwa i elastyczności koni po maratonie oraz precyzji powożenia zawodnika. Konkurs rozgrywany jest na placu, gdzie ustawione są przeszkody o ściśle określonych wymiarach. Z tego względu przepisy określają szerokość rozstawu tylnych kół dla każdego rodzaju zaprzęgu.

- To moja flagowa dyscyplina – ujawnia mieszkaniec Bychlewa. - Pachołki, fachowo kegle z piłeczkami porozstawiane są na szerokość 1,70 metra, a bryczka szeroka jest na 1,50 metra – opowiada. - Trzeba przejechać przez 20 takich bramek w określonym czasie, żeby nie strącić piłeczek. Za każdą dodatkową sekundę i piłeczkę, która wyląduje na ziemi, lecą punkty karne.

W 2017 roku na mistrzostwach świata rozgrywanych w Słowenii Dariusz Bajer w tej dyscyplinie stanął na podium. Zajął trzecie miejsce. Startowało wtedy 85 zawodników z 17 krajów.

Zwycięzcą trzydniowych zmagań zostaje zawodnik, który zgromadził najmniejszą ilość punktów karnych.

Trening to podstawa
Pan Dariusz trenuje u siebie na placu za domem, po godzinie do półtorej każdego dnia.

- Głównie ujeżdżanie. Do bryczki zaprzęgam po dwa konie i przejeżdżam trasę – opowiada pasjonat. - Na więcej po prostu brakuje mi czasu, bo trzeba też pracować. Skosić siano, zwieźć je, wysuszyć.

Pracy jest bardzo dużo, bo stado Bajera w Bychlewie liczy 25 koni, wszystkie to wałachy (wykastrowane ogiery). Dlaczego?

- Klacze są bardziej chimeryczne – tłumaczy hodowca. - Klaczy się nie sterylizuje, więc bywa, że hormony biorą górę i wtedy może być z nimi w zaprzęgu kłopot, bo taka klacz nie myśli już o sporcie. Dlatego kupuję ogierki i je kastruję. Wałachy są spokojniejsze, nie rozrabiają, krzywdy nikomu nie zrobią.

Nie wszystkie konie z Bychlewa są już wyszkolone do zawodów.

- Na ten sezon mam sześć wałachów zarejestrowanych przez Polski Związek Jeździecki – ujawnia pasjonat. - Są gotowe do startów w zawodach. Reszta to młode konie, które dopiero trzeba wytrenować. Kupuję źrebaki, u mnie dorastają, szkolę je, gdy ukończą 3-4 lata. Żeby brać udział w zawodach, muszą skończyć 6 lat.

Jak dogadać się z koniem

- Wykluczone jest bicie – mówi pan Dariusz. - To zawsze przynosi odwrotny skutek. Dawniej jak koń nie chciał czegoś zrobić, to bat szedł w ruch. To nie znaczy, że teraz go nie używamy. Owszem, ale nie do bicia. Bat to w jakimś sensie przedłużenie języka. Dzięki niemu również przekazujemy koniowi informacje.

Jak nie usłyszy, to poczuje.

- To nie jest jednak bicie – zapewnia hodowca. - W takim szkoleniu nie chodzi o wymuszanie uległości. Ważny jest kontakt przez głos. Ja cały czas mówię do swoich koni i widzę, kiedy mnie słuchają, bo przekładają wtedy uszy do tyłu, nasłuchują poleceń. Widzę też, kiedy udają głuche i czy równo ciągną bryczkę, czy odpuszczają. Takiego cwaniaka trzeba skorygować. Taką wiedzę zdobywa się przez lata praktyki.

Ważny jest też ton głosu i ilość powtórzeń na treningu.

- Głos w połączeniu z ruchem wędzidła to podstawa – dodaje Bajer. - Konie są bardzo na ten ruch wyczulone. Cały patent to wędzidło dopasowane do konia. Nawet mały sygnał puszczony palcem, który przechodzi po lejcach jak prąd, jest odczytywany. Przytrzymanie, puszczenie, mój ruch i głos to musi iść w parze.

Konie jak ludzie mają róże charaktery, są bardziej spokojne lub pobudliwe.

- Gorzej pracuje się z tymi nerwowymi – zapewnia pan Dariusz. - Ale jak taki mi się trafi, nie poddaję się, nie rezygnuję z niego. Dla mnie to wyzwanie. Taki koń po prostu potrzebuje więcej czasu. Więcej z takimi końmi pracuję, licząc na to, że za pół roku, za rok się ułożą. Do każdej konkurencji mógłby być też koń z innym temperamentem. Te bardziej nerwowe mogą się „spalić” w pierwszym dniu.

A konie też się stresują, przeżywają strach i emocje podczas zawodów. Konie Bajera lubią zawody, starty, bardzo chętnie wsiadają do samochodu, lubią jeździć. Chociaż są wyjątki.

- Miałem takiego, który już się trząsł, jak zakładałem mu ochraniacze na nogi. Wiedział, co go czeka – opowiada pan Dariusz. - Uspokajałem go, ale on czuł, co się szykuje, rozpoznawał, że to nie trening.

Dlaczego konie? Co jest wyjątkowego w tych zwierzętach?

- One się odwzajemniają – mówi hodowca. - Po prostu się rozumiemy. Mamy już wypracowaną komunikację, zwykle mówię cicho i delikatnie, ale bywa, że trzeba też podnieść głos i być zdecydowanym. Koń musi wiedzieć, kto jest szefem i poczuć czasem, że to nie przelewki. Jak powożę, to cały czas z nimi „rozmawiam”. Gdyby ktoś z boku posłuchał, mógłby uznać, że powożący oszalał.

Bajer darzy sentymentem wszystkie swoje konie. Stara się nie stracić ich z oczu, nawet po sprzedaży. Obserwuje, czy chodzą w innych zaprzęgach, gdzie są, czy wygrywają.

W pierwszych zawodach w powożeniu pan Dariusz wziął udział w 2007 roku i jeździ na nie do dzisiaj.

- Sezon zaczyna się w kwietniu i trwa do października – mówi zawodnik. - Wyjeżdżamy raz w miesiącu na zawody, bo logistycznie po prostu nie da się częściej. Wybieram już tylko renomowane imprezy i prestiżowe zawody najwyższej rangi. Ci, co na nie jeżdżą, zdobywają kwalifikacje do mistrzostw świata i ja takie mam. We wrześniu jedziemy na mistrzostwa świata do Francji.

Takie hobby to kosztowna zabawa. Ceny dojazdów, benzyny, sprzętu, utrzymania koni stale rosną.

- Niestety, muszę do tego dokładać z innej działalności – dodaje pan Dariusz. - Najgorsze jest w tym to, że ta dyscyplina jest bardzo marginalizowana. Zawodnicy, którzy zdobywają tytuły mistrzów Europy czy świata, dostają w nagrodę przysłowiowy uścisk ręki organizatora zawodów.