Skąd pomysł na podróżowanie i ciekawość świata?

- U mnie w domu zawsze sporo się podróżowało. Miłością do gór zaraził mnie tata. Otaczały mnie książki o polskich wyprawach Wilczkowskiego po Etiopii i po Hindukuszu, wywiady z Kukuczką, Pustelnikiem, Rutkiewicz, Czerwińską. Na półkach stały albumy z ilustracjami z różnych stron świata i te ze zdjęciami naszych okolic. Z tatą często wyjeżdżaliśmy na krótkie okoliczne wyprawy. Zabieraliśmy też na nie moich kolegów z podwórka. To były piesze i rowerowe wycieczki, takie z blokowiska w góry. Tata jest przewodnikiem. Tak ta pasja powoli we mnie kiełkowała.

Pierwsze większe wyprawy?

- To zaczęło się już w liceum, poszedłem do „jedynki”, bo wiedziałem, że dość prężnie działa tam profesor od geografii Zygmunt Szmidt, organizował wycieczki i obozy. Wtedy zacząłem też jeździć na kilkudniowe wypady na przykład na Wyżynę Krakowsko-Częstochowską. Z plecakiem, czasem na rowerze. Już na studiach geograficznych kontynuowałem tę pasję. Wtedy na tapecie miałem polskie góry. W niektórych pasmach byłem wiele razy, o różnych porach roku. Poznawałem okolice Pabianic – ta pasja została mi do dziś – lubię się nią dzielić.

W końcu przekroczyłeś granicę…

- Sześć lat temu kupiłem sobie porządny rower wyprawowy. Szukałem go przez ponad rok. W tym czasie kolega zaproponował mi wyjazd do Norwegii z grupą znajomych. Wreszcie miałem rower, więc czemu nie. Długo się nie zastanawiałem. To była moja pierwsza tak daleka wyprawa na rowerze. Zrobiliśmy wtedy tysiąc czterysta kilometrów. To nie był przyjemny spacerek, dostałem wtedy nieźle w kość. W drodze było dużo przewyższeń. Wyjechaliśmy w czerwcu, wczesną wiosną. Temperatura wahała się od zera do ośmiu stopni, na północy leżał śnieg. I żeby tego było mało, przez trzy tygodnie niemal non stop padało. Do dziś pamiętam tę wilgoć i chłód. Trauma została (śmiech).

Pierwsze koty za płoty…

- Zobaczyłem, jak to działa. Nadal kompletowałem sprzęt. Zawsze chciałem jeździć na takie wyprawy. W ciągu roku kilkanaście razy jestem na jednodniowych wypadach w Polsce. Jadę pociągiem, zabieram rower. Potrafię wyjechać o trzeciej w nocy i odkrywać kolejne miejsca, czy to dolinę Baryczy, czy piękne okolice w województwie kujawsko-pomorskim, uwielbiam Sudety i w ogóle województwo dolnośląskie. Tam jest mnóstwo historii i zabytków. Mam co odkrywać. A rower daje mi więcej wolności, w ciągu dnia mogę sporo zobaczyć. Pokonuję na nim średnio od pięćdziesięciu do stu kilometrów. Co chwilę się zatrzymuję, bo mam coś do zobaczenia, dlatego ciężko się ze mną jeździ (śmiech). Gdy jestem ze znajomymi, to ograniczam te atrakcje do trzech, czterech punktów. Jak wyruszam sam, to popuszczam wodze fantazji. Tak objechałem całą Kotlinę Kłodzką, Beskidy, Bieszczady…
 

Po Norwegii była Islandia?

- Spędziliśmy tam trzy tygodnie. To przepiękne, bardzo zielone miejsce. Surowe, ale potrafi pokazać zaskakujące oblicze. To był dla mnie, sympatyka geografii, raj. Tam są otwarte karty podręcznika. Wszędzie widać procesy geofizyczne, wulkanizm, wodospady, brzeg morski, wszystko pracuje. Taka geografia na żywo. Islandię zwiedzaliśmy na przełomie maja i czerwca. Tym razem nie padało, a plusem tej pory roku było niewielu turystów. Potem przyszła pandemia i trzeba było zwolnić tempo. Ograniczyłem wyjazdy zagraniczne.Wtedy zafundowałem sobie wyprawę po Roztoczu. Pojechałem w Bieszczady i Beskid Niski. Przejechałem ponad tysiąc kilometrów.
W kolejnym roku skoncentrowałem się tylko na Beskidzie Niskim, tam jest mnóstwo historii, cudnej urody cerkiewki i charakterystyczne cmentarze wojenne, piękna przyroda, dużo przestrzeni, nieprzetarte szlaki. Rower pozwala mi też na sporą swobodę przy wyborze trasy. To niekoniecznie jest asfalt czy szlak turystyczny, ale najczęściej zwykła leśna ścieżka, gdzie koła toną w błocie, ale w zamian docieram do mniej znanych miejsc.

Jak znalazłeś się w Szwecji?

- Znałem już zasady poruszania się po tych północnych rejonach. Więc czemu nie Szwecja. Nie miałem ochoty na samolot. Całe to pakowanie roweru, ważenie i logistyka z tym związana mocno mnie zniechęcały. Spokojniejszą opcją był prom. Zabrałem rower i pociągiem dojechałem do portu, bez planowania czy rezerwacji kupiłem bilet tuż przed odpłynięciem. Po sześciu godzinach podróży byłem w Ystad. Plan zakładał, że przejadę przez środkową część Szwecji do Göteborga, gdzie będę zastanawiał się, co dalej.Byłem sam i miałem też niejasne informacje dotyczące możliwości przewożenia roweru w pociągach dalekobieżnych. Na szczęście, nie było z tym problemu. Dojechałem więc do Göteborga i dalej do Oslo. Trzymałem się wybrzeża.

Jaka jest Szwecja z roweru?

- Piękna, górzysta, z unikalną przyrodą i czystą wodą. Ludzie też są przyjaźni, pomimo stereotypów na ich temat. Tam można rozbić się wszędzie w odległości minimum dwustu metrów od zagrody ludzkiej, żeby nie przeszkadzać. Nie miałem problemu z noclegiem, raz na tydzień starałem się być na kempingu, żeby zrobić pranie.Plan miałem na 1.200 km, by dotrzeć do Kristiansand w Norwegii. Tymczasem już po dwóch tygodniach dojechałem do Oslo i zrobiłem ich aż 1.000. Z mapy wychodziło 800. Jak to się stało? Miałem kilka ładnych skoków w bok na trasie w ciągu tych 2 tygodni, po 5, 10 kilometrów. Gubię się w atrakcjach, tracę poczucie czasu… i bywało, że na biwak docierałem o 21.00. Nie było z tym jednak problemu. O tej porze roku słońce zachodziło o 23.00.

Jak planujesz taką wyprawę?

- Korzystam z papierowych map. Widzę wtedy cały obszar, który jest w moim zasięgu. Do tego dochodzi elektronika, portale mapowe. Na elektronicznej mapie wyszukuję już konkretów, jakichś obiektów, miejsc. Zgrywam to do nawigacji satelitarnej i jadę po wgranym śladzie. Ale czasem odbijam w bok nawet o kilkanaście kilometrów.
Zachęcały do tego atrakcje, przyroda, zieleń, jeziora, zabytki. Spotykałem niewielu ludzi. Jak się wjeżdżało do takiej północnej miejscowości, nie było żywego ducha. Mieszkańcy gdzieś tam się krzątali, w każdym domu w kuchni paliło się światło, widziałem maszyny rolnicze, częściowo załadowane. Gdy już na kogoś wpadałem, witaliśmy się i tyle. Generalnie to była samotna wyprawa, bez większych kontaktów z ludźmi.
 

Za to przyroda zapierała dech w piersiach…

- Zwiedziłem piękne miejsca. Zachwycają nadbrzeżne zatoki nad Kattegatem. W jednej z nich, gdzie dotarłem na 20.00, widziałem przepiękny zachód słońca, wykąpałem się w morzu. Wybrzeże w Szwecji jest skaliste. Szwecja nie jest płaska, to jest krajobraz polodowcowy, góra – dół, góra – dół.

Do tego ciekawe zabytki…

- W Tegneby na wyspie Orust widziałem megalityczne budowle grobowców sprzed sześciu tysięcy lat (starsze niż piramidy egipskie). Tego typu zabytków jest tam sporo. W odległości 20 kilometrów od Ystad w Kåseberga znajduje się pierwsze miejsce z kamiennym kręgiem postawionym jeszcze przed Wikingami w VI wieku. Te zabytki mnie zachwyciły.Im dalej na północ, tym jest więcej petroglifów skalnych, rysunków z okresu 1.800–600 lat p.n.e. One nie są ogrodzone, nikt nie zabrania, żeby położyć rękę na skale. To są miejsca ogólnie dostępne dla wszystkich zgodnie ze skandynawską filozofią dostępności przyrody. Sama świadomość, że ktoś kiedyś postanowił coś tutaj zapisać, opowiedzieć w ten sposób o swojej historii, robiła wrażenie. Petroglify przedstawiają zwierzęta, obrazy z polowań, łodzie, sytuacje międzyludzkie. Są na nich elementy wierzeń, sceny walk, czyli wszystko, czym żyli ówcześni ludzie. Rysunki były ryte w twardej skale i niektóre mierzyły po kilka metrów. Najciekawsze są w Tanum, zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Jak się spakować na taką wyprawę?

- Przede wszystkim trzeba zabrać zmianę odzieży na różne warunki. Czasem biorę więcej ubrań dla wygody, nie jestem fanem nadmiernego odchudzania bagażu. Pakuję się w cztery sakwy, czasem w piąty worek. Mój bagaż do Szwecji ważył trzydzieści kilogramów, z rowerem pięćdziesiąt. Ja lubię spokojnie położyć się w namiocie na dobrej karimacie, która daje mi porządną izolację, ale też trochę waży. Na pierwszej wyprawie do Norwegii nie miałem dobrego śpiwora i wtedy dostałem w kość. Cały czas coś tam kompletuję ze sprzętu, chociaż nie jestem zwolennikiem wyścigu zbrojeń w tym temacie, jak coś już mam, to dobrze, jak posłuży mi to przez kilka lat. Oczywiście można pędzić za nowościami, tytanowymi łyżkami… itp. - tylko w imię czego. Kiedyś jeździło się na wyprawy w flanelowej koszuli z jedną zmianą odzieży, żelazną menażką, później aluminiową. Brało się butlę z gazem, która ważyła 2 kilogramy i dawało się radę!Staram się być pomiędzy. Mam to, co mam! Odzież, butla gazowa, palnik, narzędzia, śrubki, klocki hamulcowe, szprychy… zawsze coś może się wydarzyć.

Co z prowiantem?

- Jedzenie na północy jest dość drogie, ale dużo nie wydaję. Jem to, co muszę, ale o objętość kaloryczną też dbam. Trzeba jeść dobrze, żeby mieć siły. Produkty kupuję na miejscu. Robiłem zaopatrzenie na dwa, trzy dni, w Szwecji sklep miałem codziennie. Na Islandii tak łatwo już nie było. Sklepy są w odległości około 300 kilometrów. Tam się jedzie do marketu oddalonego od domu czasem o 200 kilometrów. Mieszkańcy robią ogromne zakupy na tydzień, miesiąc. W mniejszych miejscowościach w ogóle może nie być sklepu. W Norwegii jest podobnie, market widziałem raz na kilka dni. Trzeba było robić większe zakupy.
 

Jaka będzie kolejna wyprawa?

- Planuję wyjazd do Estonii, mam też ułożoną trasę po Hiszpanii.