Kilka tygodni temu pisaliśmy o złodziejach, którzy okradają sklepy na Bugaju. Byli bezkarni, bo łupy były za mało warte, by zajęła się nimi policja. Okazało się, że problem drobnych kradzieży dotyczy nie tylko Bugaju.

- U nas potrafią być kilka razy dziennie - mówi pani Dagmara, właścicielka sklepu na Starym Mieście. - Zaczęli się tu pojawiać w lutym.

To dwaj chłopcy. Sprzedawczynie podejrzewają, że jeden z nich, to ten sam, który "pracuje" na Bugaju. Towarzyszy mu tęgi kolega.

Kobieta opowiada, że wchodzą do wszystkich sklepów po kolei. Sprzedawcy ich już znają, ale nic nie mogą zrobić.

- Raz zgłosiliśmy kradzież na policję - opowiada. - Wezwali dziewczynę, która u mnie pracuje, na przesłuchanie. Siedziała w tym samym pokoju, co złodziej. Razem z nim wyszła z komendy po złożeniu zeznań. Szła drugą stroną ulicy, bo się go bała.

Właścicielka sklepu stwierdziła, że nie będzie więcej zgłaszać kradzieży. Dlaczego?

- To nie ma sensu - tłumaczy. - Przyszli później do nas policjanci. Byli po cywilnemu, nie wylegitymowali się, bluźnili. Przestraszyłam się ich. Powiedzieli, że i tak nic z tym nie mogą zrobić.

Złodzieje obserwują sklep. Kiedy w środku jest kolejka, wchodzą. Zabierają zazwyczaj towar wart kilkadziesiąt złotych. Dobrze liczą, by nie przekroczyć 400 złotych.

- Pewnie później to sprzedają za grosze, bo po co im to? - zastanawia się pani Dagmara.

Weronika, sprzedawczyni ze sklepu przy Warszawskiej potwierdza, że pojawiają się tu z łupami. Zaczepiają przechodniów i wciskają im kosmetyki, np. żele pod prysznic.

- Ludzie nie zastanawiają się, skąd oni to mają i kupują - mówi. - Im wszystko jedno, co ukradną. Biorą, co im wpadnie w ręce: batona, papierosy, kosmetyki, a nawet warzywa!

Problem z kradzieżami mieli też handlowcy ze Smugowej.

- Chłopak wchodził do sklepu i brał sobie z półki, co mu się spodobało. Udawał, że ogląda, o coś zapytał, a później wychodził z łupem - mówi farmaceutka z apteki przy Smugowej.

Aptekarki poprzestawiały produkty tak, by nic nie stało w zasięgu ręki złodzieja. Półkę z kosmetykami zamykają na kłódkę.

Sprzedawcy czują się bezsilni. Boją się, bo złodziej sprawia wrażenie, jakby był po dopalaczach. Zdarzało się, że groził klientom.

- Koleżanka nie chciała mu dać czegoś "na zeszyt", to zaczął rzucać kamieniami w okna i rozbijać kafelki - dodaje pani Weronika. - Policjanci przyjechali i stwierdzili, że nic nie mogą zrobić, bo przy nich jest spokojny.

Sprzedawcy złożyli petycję do komendanta policji z prośbą o interwencję. Chcą też prosić o pomoc prezydenta Grzegorza Mackiewicza.

- Prezydent zwróci uwagę strażnikom miejskim, by patrolowali miejsca, w których często dochodzi do kradzieży - mówi Aneta Klimek, rzecznik Urzędu.

Ireneusz Niedbała, p.o. komendanta Straży Miejskiej zapewnia, że zleci częstsze patrole w miejscach, gdzie dochodzi do kradzieży.

- To jedyne, co możemy zrobić. Na pewno nie postawimy tam strażników na stałe, bo nie jesteśmy od pilnowania cudzego mienia - tłumaczy Niedbała. - Nie wiem, czy to coś podziała, bo skoro policji złodzieje się nie boją, to strażników tym bardziej się nie przestraszą, ale możemy spróbować.

W ostatnim czasie kradzieże się uspokoiły.

- Podobno zamknęli tych chłopaków w areszcie - mówi sprzedawczyni ze sklepu na Bugaju.

Rzecznik policji, kom. Joanna Szczęsna potwierdza, że dwaj mężczyźni w wieku 21 i 28 lat, których nazwiska przewijają się w licznych sprawach dotyczących kradzieży, na wniosek sądu odbywają karę pozbawienia wolności.