ad

Apoloniusz Wolf odszedł w niedzielę o godzinie 3.00 w swoim domu. Miał 92 lata. Pogrzeb odbędzie się w przyszły poniedziałek o 13.00 na cmentarzu katolickim w Pabianicach.

Apoloniusz Wolf urodził się 2 kwietnia 1931 roku w Pabianicach. Ukończył Liceum Ogólnokształcące im. Śniadeckiego i Wydział Włókienniczy Politechniki Łódzkiej. W Pabianickich Zakładach Pprzemysłu Bawełnianego pracował od 1953 roku. Był głównym energetykiem, a od 1982 roku – szefem największej fabryki włókienniczej w naszym mieście.

Pracował także w Łodzi. W latach 1970-79 był zastępcą dyrektora do spraw technicznych w Zakładach Bawełnianych 1 Maja, a w latach 1979-82 - dyrektorem zarządzającym w Przędzalni Bawełny. Do ostatnich swych chwil mieszkał w Pabianicach.

Oto ostatnia rozmowa (maj 2017 rok) Życia Pabianic z Apoloniuszem Wolfem:

PRZYKRO PATRZEĆ

Życie Pabianic rozmawia z Apoloniuszem Wolfem, najdłużej urzędującym dyrektorem Pabianickich Zakładów Przemysłu Bawełnianego Pamotex:

Jakie nachodzą Pana myśli, gdy spaceruje Pan lub przejeżdża obok murów dawnego Pamoteksu?

- Przykry widok. Przez 200 lat zakłady bawełniane istniały w Pabianicach. Przechodziły różne zawirowania dziejowe, pierwszą i drugą wojnę światową. Zawsze wychodziły cało z trudnych sytuacji. Dziś żal patrzeć...

Dlaczego - Pana zdaniem - Pamoteksu nie udało się uratować?

- Wiele sie na to złożyło. Wolałbym na ten temat się nie wypowiadać...

Może jednak

- Były przyczyny strukturalne, ale i polityczne też. Zmieniły się zasady funkcjonowania przemysłu. Finansowania tak dużych przedsiębiorstw opierało się o kredyty bankowe. Do lat 90. zeszłego wieku bawełna była sprowadzana ze Związku Radzieckiego. Nasza produkcja też była nastawiona na wschodni rynek Likwidacja RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej) zrzeszającej państwa obozu socjalistycznego) spowodowała, że musieliśmy kupować surowce za twardą walutę, a a i tak były poważne trudności z dostępem do surowców. Rozerwały się kontakty handlowe. Nie pomogło włączenie Pamoteksu do Narodowego Funduszu Inwestycyjnego.

Czego Panu żal najbardziej?

- W tej firmie pracowało wiele pokoleń pabianiczan. W ostatnich latach pracowało tam 6.000 osób. Pamotex był miastotwórczy. Działały kluby sportowe, zbudowaliśmy domy, żłobek, przedszkole, przychodnię zdrowia, ośrodek kolonijny dla dzieci w Kolumnie i wczasowy w Sulejowe. Trzecia część budżetu miasta pochodziła z podatków płynących z fabryki. Upadek Pamoteksu odczuło miasto.

Czy piłkarze Włókniarza i nasze koszykarki, już bez finansowego wsparcia fabryki, będą jeszcze kiedyś grały w wyższych ligach?

- Życzę im tego, ale bez zasilania finansowego nie widzę takiej możliwości. Cały klub Włókniarz był finansowany przez Pamotex.

Czy stara gwardia Pamoteksu (kierownicy, pracownicy) spotyka się, wspomina, wspólnie spędza czas?

- Spotykamy się okazjonalnie, w małym gronie. Bywa, że na ulicy spotykam starych pracowników. Poznają mnie i pozdrawiają. To miłe.

Ile lat spędził Pan w pabianickiej "bawełnie"?

- Dyrektorem byłem 14 lat. W fabryce pracowałem od 1953 roku.

Nie jest Pan włókiennikiem z wykształcenia

- Nie. Ukończyłem Liceum Ogólnokształcące imienia Śniadeckich. Po studiach energetycznych na Wydziale Włókienniczym Politechniki Łódzkiej dostałem nakaz pracy. W 1953 roku w pabianickich zakładach przemysłu bawełnianego doszło do katastrofy energetycznej; była eksplozja zbiornika w elektrowni, zginął maszynista. Jak wykazała komisja powypadkowa, stało sie to z winy urządzenia, ale zlecono zatrudnienie dwóch inżynierów w dziale głównego energetyka. W ten sposób ja i kolega z roku, inż. Edward Pacholczyk, trafiliśmy do firmy.

Nie tylko w Pamoteksie Pan pracował?

- W 1970 roku przeszedłem, jako dyrektor techniczny, do Widzewskich Zakładów Bawełnianych. Pracowałem tam 10 lat. W 1979 roku zostałem dyrektorem w łódzkiej Przędzalni Bawełny. Tam zastał mnie stan wojenny. W 1982 roku wróciłem do Pabianic i zostałem dyrektorem. Na 14 lat. W Pamoteksie pracowałem do emerytury. Teraz pędzę żywot emeryta. Mam swój dom. Jest co robić.

Jest Pan bardzo aktywnym emerytem. Działa Pan w Radzie Seniorów, widujemy Pana z opaską AK podczas uroczystości miejskich. Jak to się stało, że należy Pan do pabianickiego koła Światowego Związku Żołnierzy AK. Ile lat miał Pan podczas wojny?

- Rodzice pochodzą z Pabianic. Przed wojną pojechali pracować w Gdyni. Ojciec zginął w 1939 roku w obronie Wybrzeża. Ja miałem wówczas 8 lat, moja siostra 2 lata. Pamiętam, że miała nóżki w gipsie. Gdy weszli Niemcy, zaczęli wysiedlać Koszubów i Polaków. Musieliśmy się wynieść z naszego gdyńskiego domu. Wróciliśmy do Pabianic. Przygarnęli nas krewni ze strony mamy. W Pabianicach zapisałem się do Szarych Szeregów. A ta organizacja działała pod egidą Armii Krajowej. Stąd moja przynależność do Związku.

Jak z taką przeszłości udało się Panu zostać dyrektorem największych państwowych zakładów w mieście?

To była bardzo ścisła konspiracja.

Jakimi drogami zawodowymi poszły Pana dzieci, wnuki?

- Mam dwóch synów. Wojciech jest profesorem zwyczajnym na Politechnice Łódzkiej, wykładowcą na Wydziale Chemicznym. Jest też konsulem honorowym Wielkiego Księstwa Luksemburga w Łodzi. Jego związki z tym księstwem trwają już około 10 lat, dzięki działalności w Fundacji Uniwersytetów Europejskich Campus Europae z siedzibą w Luksemburgu. 
Drugi syn, Witold, ukończył Akademię Medyczną, Wydział Lekarski, ale pracuje w firmie farmaceutycznej. Wnuki uczą się, studiują, lecz w ślady dziadka nie poszły.