W marketach istne szaleństwo. Choć każdy z nas, od dłuższego czasu, spodziewał się wzmożonego zainteresowania produktami spożywczymi z dłuższą datą przydatności, w środę (po ogłoszeniu przez rząd zamknięcia placówek oświatowych i kulturalnych) przekonaliśmy się, że to na pewno nie są żarty. Każdy, kto tego dnia wybrał się do marketu, zauważył opustoszałe półki, gigantyczne kolejki przy kasach, czy klientów z wypchanymi po brzegi wózkami. Czego na półkach zaczynało brakować?

Ryżu (głównie basmati, biały), makaronu, kaszy, cukru, papieru toaletowego, mięsa pakowanego, mleka (szczególnie tego 2-procentowego), mydła (już nawet nie antybakteryjnego), chleba tostowego, zgrzewek wody mineralnej i niektórych konserw.

Na Bugaju ludzie nieśli do domów całe zgrzewki konserw turystycznych, słoiki z mięsem, pasztetem i śledziami. Po południu w ladach chłodniczych zaczęło brakowac schabu, karkówki i drobiowych piersi.

Zobacz też: Lista zakupów na wypadek kwarantanny

Jak się okazuje, w sieci pojawiły się plotki o tym, jakoby wkrótce miały zostać zamknięte sklepy wielkopowierzchniowe. Na te doniesienia zareagowała natychmiast minister rozwoju, Jadwiga Emilewicz, dementując je:

Czy te zapewnienia na coś się zdadzą? Z jednej strony, spodziewamy się kolejnych dostaw produktów do sklepów, ale z drugiej, nikt nie jest pewny, czego się może spodziewać, gdy w grę wchodzi ogłoszona przez Światową Organizację Zdrowia pandemia koronawirusa (upraszczając: zarażenie może dotknąć każdego z nas)…