To po prostu widać gołym okiem. Coraz więcej jest uczniów, którzy mają nadwagę albo są wręcz otyli. A problem dotyka wszystkich grup wiekowych i się pogłębia. Dietetycy szacują, że

co piąte dziecko ma nadwagę. Statystyki też nie są optymistyczne. 30 lat temu nadwagę i otyłość stwierdzano u 9-10 proc. polskich dzieci. Aktualnie szacuje się, że ten problem dotyczy już ponad 20 proc. dzieci. Niektóre badania mówią nawet o 25-30 proc. dzieci z nadwagą i otyłością w Polsce.

„Dwója z fikołka”

Konsekwencją takiej sytuacji są stale obniżane kryteria na lekcjach wychowania fizycznego. Bo dzieci nie dają sobie rady z wyzwaniami, które jeszcze kilka lat temu były stawiane przed ich rówieśnikami. Dorośli też nie pomagają.

-Rodzice coraz mocniej ingerują w szkołę i to niekoniecznie z dobrym skutkiem – mówi Krzysztof Lewandowski, nauczyciel wychowania fizycznego z ZS nr 2. Pedagog z 40 letnim stażem pracy z młodzieżą. - Widzą w dziennikach elektronicznych, że dzieci uciekają z zajęć, unikają wychowania fizycznego, nawet jak lekcje są w środku planu. Mimo to usprawiedliwiają te nieobecności. Złe samopoczucie, ból brzucha i głowy, notorycznie powtarzają na usprawiedliwieniach. A potem pytam ucznia, już w rozmowie na boku, o co chodzi, to przyznaje, że mu się nie chce.

Co się dzieje z naszą klasą

A lepiej nie jest. Dzieci nie ruszają się, tylko przybierają systematycznie na wadze.

- Dawniej, jak ktoś powiedział ”ten gruby”, to wszyscy wiedzieli o kogo chodzi, bo ich było tak niewielu – dodaje Lewandowski. - W tej chwili zastanawiałbym się jaki „gruby” i, w której klasie. W każdej jest po kilka osób z nadwagą. I tutaj nie chodzi o stygmatyzację, to jest już problem…

Za dużo kilogramów, za mało ruchu – koło się zamyka.

- W ubiegłym roku naukę w naszej szkole rozpoczynało siedem pierwszych klas – opowiada pan Krzysztof. - Z tej grupy uczniów raptem jeden chłopiec przychodził na dodatkowe zajęcia z siatkówki.

A oceny na świadectwach ukończenia szkół podstawowych zachwycają – to praktycznie sama piątki i szóstki.

- Okazuje się, że po pierwszym semestrze trzeba się jednak zmierzyć z rzeczywistością, która dość brutalnie weryfikuje te wyniki – dodaje nauczyciel. - Już po kilku zajęciach widzę w wielu uczniach, tych piątkowych zero chęci do pracy, kiepską kondycję i znikomą sprawność. I za co były takie oceny? Ja doskonale rozumiem, że nie każdy musi mieć warunki na sportowca, ale gdzie ich zaangażowanie? Jak pytam takiego ucznia, za co miałeś piątkę, to często w odpowiedzi słyszę – bo przychodziłem na lekcje, albo „za nic”.

Niestety dzieci trzeba jakoś ocenić i to tak, żeby ich nie zniechęcić.

-Przed laty z kolegą po fachu Markiem Stężyckim przeanalizowaliśmy wyniki naszych uczniów osiągane na przestrzeni wielu roczników. Staraliśmy się je uśrednić i dobrać tak czasy odległości, punty, ilość powietrzeń, żeby każdy mógł wykonać dane zadanie. Niestety obecnie nikt nie dałby rady z takimi kryteriami – zapewnia Lewandowski.

„Chorzy” na wf

Przychodzą do szkoły zdrowi i sprawni na co wskazują oceny a już po pierwszych zajęciach zaczynają „chorować”.

- Dostajemy zwolnienia od pulmonologa z diagnozami astmy, chociaż nie jest ona przeciwwskazaniem do ćwiczeń, od ortopedy, bo kręgosłupy są krzywe – mówi nauczyciel. - Są też zwolnienia od okulistów i kardiologów. Szczytem absurdu było zwolnienie ucznia z ćwiczeń ciężkich, z adnotacją w nawiasie – ze skłonów. Czyli taki chłopak czy dziewczyna nawet butów nie mogą sobie zawiązać. A takich przypadków jest mnóstwo.

Szkoda urody

Nie tylko dolegliwości zdrowotne dokuczają jednak naszej młodzieży. Od chłopców znacznie więcej problemów w kwestii aktywności fizycznej miewają dziewczyny.

- Świeżo założone tipsy mogą się im przecież odkleić. Wyprostowane rano włosy zakręcić, rozmaże się makijaż – wylicza nauczyciel wychowania fizycznego. - Dziewczyny nie chcą ćwiczyć, bo się zmęczą albo spocą. Niestety bardzo często to słyszymy. A to zmęczenie u nich pojawia się bardzo szybko. U nas wokół boiska jest 190 metrów niektórzy nie potrafią przetruchtać jednej długości.

Niestety w bardzo wielu przypadkach wychowanie fizyczne w szkołach podstawowych traktowane jest jak sposób na podniesienia średniej ocen na świadectwie. A tymczasem dzieci nie potrafią wykonać prostych ćwiczeń, zrobić prawidłowo skłonów, czy przewrotu.

- Zapytani dlaczego nie ćwiczą wprost odpowiadają, że im się nie chce – mówi Lewandowski. - A mama takiego ucznia najpierw oburza się na mnie, że czegokolwiek od jej dziecka wymagam, a potem wręcza mi zwolnienie lekarskie syna. Jakbym nie zrobił to będzie źle. A ja tym dzieciom serce oddam. Cieszę się jak widzę ich pracę, chociaż minimalny postęp. Doceniam zaangażowanie. Dumny jestem, gdy rodzice mówią, że dzieci w domach zaczynają ćwiczyć.

Czym skorupka za modu nasiąknie

- Niesyty kłania się tutaj również styl życia młodzieży wynoszony najczęściej z domów – mówi Aleksander Wójtowicz, nauczyciel WF-u w ZS nr 2. - Dzieci kopiują swoich rodziców i ich stosunek do aktywności fizycznej. Bo jeżeli mama i tata się nie rusza to często oni też siedzą w domach przed komputerami.

Predyspozycje są różne, ale z roku na rok jest coraz gorzej.

- Ostatnie pięć lat to katastrofa – dodaje nauczyciel. - Spadek kondycji i sprawności leci na w dół makabrycznie. W tej chwili najważniejsza jest już dla nas frekwencja i to, czy uczeń się stara. Czy przychodzi na zajęcia, bo z tym też są problemy. Obecnie na SKS-ie mam 20 uczniów z całej szkoły. A rodzice nie wspierają nas ani dzieci, żeby je aktywować.

Każdy ból palca czy gorsze samopoczucie kończy się zwolnieniem.

A zdarzają się osoby w klasach, które nie są w stanie przebiec nawet 100 metrów, i tutaj nie chodzi o otyłość tylko wydolność – dodaje Wójtowicz. - To są często szczupli uczniowie, ale tonalnie bez kondycji. Dlatego zachęcamy, żeby młodzież również w domach, chociaż raz dziennie ćwiczyła, robiła serię przysiadów, brzuszki, skłony. Niestety mało komu się chce. Zniechęcają się, a przecież nikt z dnia na dzień nie przebiegnie dziesięciu kilometrów. Postępy przychodzą powoli.

Snickers i pepsi

W szkołach podstawowych otyłych dzieci jest też sporo.

- Dawniej snickers czy pepsi to był rarytas, teraz wszyscy dostają kieszonkowe i pędzą do sklepików. Kupują co chcą i ile chcą – mówi Arkadiusz Mik, nauczyciel WF w Szkole Podstawowej nr 17 z 15 -letnim stażem . - Takie nawyki wynoszą też z domów. A z kondycją najmłodszych jest coraz gorzej.

A nauczyciele coraz częściej mają „związane ręce”.

- Przed laty nauczyciele mieli większy posłuch - dodaje Mik. - Teraz ktoś dostanie na lekcji piłką w głowę i już mam rodziców w szkole, że to niebezpieczne, że krzywda się dzieje. Pedagodzy tracą autorytet. A widać też, że rodzice mają coraz mniej czasu dla dzieci. Praca i pieniądze się licza, a dziecko dostaje telefon albo siedzi cały dzień przed komputerem, bo tak jest wygodniej.

Bez opieki, bez ruchu. A mama i tata często przyzwalają na to, usprawiedliwiają dzieci, zwalniając je z zajęć.

- I tak wyniki z roku na rok są zdecydowanie gorsze – dodaje nauczyciel. - Ja już według tabel nie oceniam. Jak uczeń dostanie jedynkę to w końcu przyniesie zwolnienie i kto na tym najbardziej ucierpi – oczywiście dziecko. Stawiam na systematyczność, a nie za wyniki. Już teraz jakieś trzy czwarte uczniów nie mieści się w tabelach. 3 i 2 to powinny być wyjściowe oceny według ustalanych kryteriów.

Jak to zmienić

Zmiana diety i stylu życia może przynieść rozwiązanie.

- Szybko zmieniło się środowisko, a my nie nadążyliśmy - mówi Maria Pabich, dietetyczka, autorka bloga i strony o zdrowym odżywianiu. - Mamy bardzo mało ruchu. Kiedyś zdobycie pożywienia wiązało się z ogromnym nakładem pracy. Byliśmy cały czas na nogach. Dzieci kilometrami chodziły do szkoły. A teraz wystarczy zobaczyć co się dzieje rano przed szkołami. Nie ma gdzie zaparkować. Rodzice podwożą dzieci nawet jak do przejścia jest kilka minut. Nie ruszamy się. Na placach zabaw też jest coraz mniej dzieci.

Mamy wszystko i na wyciągnięcie ręki.

- Dostępność jedzenia też jest ogromna – dodaje pani Maria. - Wystarczy zadzwonić i w ciągu pół godziny mamy dowiezione do domu mnóstwo kalorii. Cześć osób przestała gotować albo korzysta z gotowców. Dzieci też mają swoje pieniądze i kupują czasem bez umiaru. Kiedyś tego nie było, nie starczało codziennie na loda za kilkanaście złotych.

Jak żyć? Jak wrócić na dobą drogę.

- Tutaj trzeba zadbać o całą rodzinę – dodaje dietetyczka. - Z doświadczenia wiem, że nie sprawdza się system, gdy jedno dziecko weźmiemy na dietę, a tatuś nadal będzie jadł pączki.

Liczymy zatem kalorie?

- Jestem przeciwniczką takiego podejścia – dodaje dietetyczka. - Ani liczenie kalorii czy układanie na sztywno diety nie przyniesie trwałych zmian. To jest trudne dla dorosłego, a co dopiero dla dziecka. Najmłodsi potrzebują przestrzeni bez kontaktu z przetworzonymi produktami czy dużą ilością cukru. Trzeba zastąpić je innymi produktami, tak, żeby nie odczuwali braku.

Ważny jest przykład z góry

- Postawmy na warzywa i owoce, produkty sezonowe, te najmniej przetworzone, bogate w błonnik – wylicza pani Maria. - One dają poczucie sytości i wspierają też bakterie jelitowe, zapewniające nam zdrowie i odporność. Nie jesteśmy w stanie zjeść za dużo warzyw. Musielibyśmy żuć cały dzień. Nie chodzi też o to, żeby wyeliminować inne produkty. Ale warzywa i owoce powinny być obecne w każdym posiłku.

Nie chodźmy na łatwiznę.

- Teraz popularne są tubki z owocami. Niby fajne w składzie, ale to nie uczy jedzenia, czy gryzienia, nie poznajemy normalnego smaku owocu. Tak nie oswoimy dziecka z jabłkiem czy gruszką. No i żeby zęby były proste i zgryz prawidłowy trzeba gryźć – dodaje dietetyczka.

Zamiast pszennego pieczywa kupujmy razowe. Jedzmy więcej ryżu pełnoziarnistego, kasze jęczmienną, gryczana, jaglaną. I nie odpuszczajmy.

- Dzieci czasami potrzebują kilkanaście razy spotkać się z danym produktem – zapewnia autorka bloga o odżywianiu. - Trzeba być upartym, cierpliwym i przede wszystkim konsekwentnym. Na wszystko potrzeba czasu. A potem słyszę od mamy „ja to już brokułów nie kupuję. I taki nikt ich nie jadł”. I brokuły znikają z jadłospisu rodziny. Dzieci nie mają szansy się do nich przekonać.

Potrzebne są małe kroki w zmianie diety i nawyków żywieniowych, i aktywność fizyczna.

- Rodzice przychodzą do mnie z problemem nadwagi u dziecka – dodaje pani Marysia. - Takim dzieciom często brakuje też ruchu. Są otyłe, wstydzą się rozebrać przed rówieśnikami, nie chcą ćwiczyć i koło się zamyka.

Warto skorzystać z pomocy.

- Krzyczenie na dziecko „Nie jedz już! Widzisz jak wyglądasz” nie pomaga. Te dzieci jeszcze bardziej się stresują, a jedzenie często jest też formą odreagowania na stres – wyjaśnia dietetyczka. - Bywa, że to też sposób na „zabicie” czasu. Dzieci siedzą same w domu i się nudzą. Miałam też kilka takich przypadków, gdzie dziewczynki z nudów zaczynały piec ciasta. Bardzo fajne, ale gdy dzieje się to kilka razy w tygodniu i od razu większość jest zjadana to robi się problem.

Wpędzanie w poczucie winy też nie pomaga. Wyrzuty typu - Nie jedz, nie kupuj!

- Trzeba rozmawiać i nie można całkowicie eliminować słodyczy – dodaje specjalistka. - Bo efekt zakazanego owocu czasem da odwrotny skutek. Dzieci po kryjomu zaczynają kupować chipsy czy batoniki, a my potem znajdujemy opakowania. Można pokazać, że słodycze są dobre ale w ograniczonych ilościach. Bo potrzebujemy też zostawić miejsce na inne rzeczy bardziej wartościowe, które mają więcej witamin, białka, żelaza.

Brak regularności też nie jest korzystny.

- Miewamy takie nawyki, że najadamy się na noc, albo skubiemy coś non stop – dodaje dietetyczka. - Niby nic ale w skali dnia to już sporo. Dzieci też tak jedzą. A nie powinno być podjadania między posiłkami. Nie w samochodzie, nie na spacerze. A jedzenie jest wszędzie; na stacjach benzynowych, w kinie, tam lizaczek, cukiereczek, bez pytania rodziców. Czasem wykorzystujemy też jedzenie, żeby dzieci uspokoić. Na przykład dajemy dziecku bułkę już w sklepie, a sami robimy spokojnie zakupy.

Głodny czy znudzony?

- Warto się nad tym zastanowić – dodaje dietetyczka. - W takiej sytuacji zaproponujmy dziecku coś, co chcielibyśmy żeby zjadło. Jabłko, marchewkę. Jak odmówi to być może aż takie głodne nie jest.