Trzy utwory, z którymi Arthur wystąpił przed mieszkańcami Pabianic podczas wydarzenia „Obudź się”, były trylogią jego historii. Do zwierzeń i zaprezentowania swojej muzyki namówił go pomysłodawca koncertu pabianiczanin Damian Nowacki „Daimon”.

- Zgodziłem się bez wahania – dodaje muzyk. - Koncertowanie to moja pasja, a mieszkam po sąsiedzku, więc zagrałem jak u siebie.

29-latek opowiedział też o swojej chorobie i o tym, jak długą i trudną drogę przeszedł w związku z okrutną diagnozą. Arthur urodził się i do niedawna mieszkał w Toronto w Kanadzie, w Polsce jest od półtora roku.

- Cztery lata temu przy okazji rutynowych badań dowiedziałem się, że choruję na nowotwór – opowiada. - Nie miałem żadnych objawów, nic mi nie dolegało, nie bolało mnie. A tymczasem lekarze nie dawali mi więcej niż pięć procent na życie. Po całym organizmie miałem rozsiane przerzuty. Były guzy na płucach, w okolicy serca, przy jelicie, na nerce, w mózgu.

Diagnoza brzmiała jak wyrok

- To był trudny czas. Nawróciłem się wtedy. Wcześniej jakoś nie było mi po drodze do kościoła, ale w obliczu śmierci to się zmieniło – opowiada. - Bardzo dużo zmienia się, gdy słyszysz z ust lekarza, że umrzesz i to niedługo. Że masz jechać na swoje ostatnie wakacje.

Leczenie było drogą przez mękę. 29-latek przeszedł ponad 60 sesji chemioterapii, radioterapię.

- W połowie kuracji dostałem neuropatii w stopach i palcach dłoni – opowiada muzyk. - Lekarze mówili mi, że to przejdzie może po 5 latach. Nie chciałem w to uwierzyć. Zacząłem prosić Boga, żeby mi uzdrowił palce. Dużo ćwiczyłem, w czasie pandemii grałem koncerty online, żeby pobudzić nerwy w palcach, jednocześnie chodziłem na różne dodatkowe terapie żeby przyspieszyć leczenie. Obecnie moje palce są sprawniejsze, a ja gram lepiej i szybciej niż przed chorobą. To dla mnie kolejny cud.

Arthur przeszedł też operację usuwania guzów z płuc.

- W trakcie zabiegu dostałem zawału serca – opowiada. - Lekarze przeprowadzili reanimację na otwartym sercu. Przywrócili mnie do życia po dwóch minutach.

Niestety, markery nowotworowe cały czas wahały się na dość wysokim poziomie, co nie wróżyło sukcesów w leczeniu.

- Żebym mógł zakwalifikować się do przeszczepu komórek macierzystych, potrzebowałem znacznie lepszych wyników – tłumaczy. - To była moja jedyna szansa i nadzieja na to, że nie umrę.

Żeby zakwalifikować Arthura na terapię, lekarze wykonali mu dwa badania kontrolne w ciągu 24 godzin. Kiepskie wyniki zamykały mu drogę do dalszego leczenia.

- Usłyszałem, że wysoki poziom markerów będzie dla mnie oznaczał skierowanie na leczenie paliatywne do hospicjum – opowiada. - To był cios. Zadzwoniłem wtedy do wszystkich znajomych, prosiłem o wsparcie i modlitwę. Na wyniki badań czekałem trochę jak na wyrok.

Po drugim pobraniu krwi do badań lekarze powiedzieli mu, żeby pojechał do domu.

- Pamiętam tę drogę z gabinetu lekarza na parking do samochodu – wspomina. - Czas wtedy zwolnił. Miałem wrażenie, że krótki odcinek drogi trwa wieki. To była moja najdłuższa podróż w życiu. Spojrzałem w niebo i płakałem. Prosiłem o cud.

Na odpowiedź z laboratorium nie czekał długo. Gdy jego samochód miał już wjeżdżać na autostradę, muzyk odebrał telefon od lekarza. „Wracaj. Są wyniki i to bardzo dobre” - usłyszał w słuchawce.

- To był mój cud, lekarze też nie dowierzali – dodaje 29-latek. - Ja już powoli akceptowałem to, że umrę…

Arthur przeszedł dwa kolejne przeszczepy komórek macierzystych i spędził długie tygodnie w szpitalnej izolatce. Ale było warto. Terapia przyniosła bardzo dobre rezultaty. Nowotwór się wycofał. Badania markerów potwierdzały, że muzyk jest zdrowy.

Wtedy razem z rodzicami i młodszą siostrą postanowili wrócić do Polski, w rodzinne strony, w okolice Łodzi.

- Moi rodzice przeszli na emeryturę, żeby się mną zająć w czasie choroby – opowiada 29-latek. - A w Toronto wszystko kojarzyło nam się z moją chorobą. Rodzice wiedzieli też, że nie chcą zostać na stałe w Kanadzie, że wrócą w rodzinne strony, skąd wyjechali przed laty.

Rodzice Arthura poznali się w Kanadzie, mama wyemigrowała z Łodzi, tata z Gdańska. W Polsce mieszkają już od półtora roku.

Jak im się tutaj żyje?

- W Kanadzie koszty życia są ogromne. Tam za jeden dom można kupić w Polsce cztery – opowiada Arthur. - Polska jest zdecydowanie lepszym miejscem do życia, ale gorszym jeżeli chodzi o poziom zarobków i pracę. Moi rodzice są w dobrej sytuacji, bo mają kanadyjską emeryturę. Ja już w Kanadzie nie będę pracował, ale są inne kraje, można tam zarobić, grać koncerty w Anglii, Niemczech i wracać do Polski.

A jacy są Polacy w zestawieniu z Kanadyjczykami

- Tam ludzie są bardziej wyluzowani – opowiada Arthur. - W Polsce więcej się narzeka, wszyscy są jacyś zdenerwowani. Wystarczy iść do urzędu, zapytać o coś przy okienku, niemiłe, aroganckie panie, krzyczą, odpowiadają z łaski. Polacy też dużo mówią, a mało robią. Często słyszę, ja chcę robić to, tamto, a tymczasem wracają wieczorem do domów i siadają przed telewizorami.

Arthur w Kanadzie skończył akademię muzyczną. Z wykształcenia jest skrzypkiem i nauczycielem. W Toronto prowadził swoją szkołę muzyczną z autorskim programem.

- Uczyłem i uczę najmłodszych współczesnych nurtów muzycznych, jak improwizować – opowiada. - Zajęcia prowadziłem w przedszkolach i szkołach podstawowych. Gramy nowoczesne rytmy, uczę jak zagrać z duszy, z serca. Improwizacja jest ważna. Dzieci po szkołach muzycznych umieją czytać nuty, ale już nie potrafią zagrać do podkładu muzycznego.

Arthur w Polsce też zakasał rękawy i po półtora roku ma już kilka grup dzieci, które pod jego okiem poznają nuty, uczą się gry na skrzypcach i szkolą język angielski.

- Pracuję w prywatnych łódzkich szkołach i przedszkolach - dodaje. - Ale jestem otwarty na zajęcia w Pabianicach, jeżeli zbierze się grupa chociaż pięciorga dzieci. W Kanadzie był taki moment, że miałem pod opieką trzystu pięćdziesięciu uczniów. W sumie około tysiąca dzieci nauczyłem podstaw grania na skrzypcach.

Zdaniem muzyka skrzypce to nie jest trudny instrument.

- To tylko stereotypy – zapewnia. - Trudni bywają nauczyciele, którzy wokół muzyki klasycznej robią wielkie halo. Bo klasyka musi być wybitna, dla elit. Nic bardziej mylnego. Ja chcę odczarować ten instrument. Nauczyć dzieci nie tylko nut, ale przede wszystkim słuchu. W szkołach muzycznych metody nauki nie zmieniły się od dziesiątek lat, a ja pokazuję, że granie na skrzypcach może być przyjemnością.

Ze skrzypcami jak z piłką nożną

- Uczę improwizacji, trochę jak na piłkarskim boisku. Nie powiem dokładnie, gdzie pobiec, żeby strzelić gola, zawodnik ma do dyspozycji całe boisko – tłumaczy muzyk. - Ja nauczę, jak trzymać instrument, jak czytać nuty, ale to uczeń zdecyduje, jaką zagra melodię. Chcę, żeby dzieci rozwijały w tym swoją kreatywność. Dziecko nie musi zostać skrzypkiem, ale mam nadzieję, że nauczy się przy okazji dyscypliny i rutyny. Poprawi pamięć, będzie lepiej dawało sobie radę ze stresem, bo trzeba wyjść na scenę, wyrażać emocje, żeby nie stać z instrumentem jak kołek.

Bycie nauczycielem jest jego powołaniem.

- W Polsce i w dużej mierze w Kanadzie też jest tak, że jak nie masz co ze sobą zrobić, to wybierasz zawód nauczyciela – opowiada Arthur. - Gdy pytałem kolegów, co planują po szkole muzycznej, odpowiadali, że chcą koncertować, a jak nie wyjdzie, będę uczyli gry na instrumencie. A moim marzeniem jest uczenie innych. To moja pasja, taka sama jak muzyka. Jestem też optymistą, dla mnie szklanka zawsze jest do połowy pełna.