Ostatnie miesiące były dla pabianickiej publiczności pełne wrażeń. Klub Rock Fabryka przy ul. Grobelnej gościł u siebie uznane w kraju firmy, takie jak Acid Drinkers, Tymona Tymańskiego i Transistors, a także Roman Kostrzewskiego z zespołem Kat. W ostatnią sobotę maja na scenie zaprezentowały się zdecydowanie mniej znane kapele, grające przy tym z mocno bijącym sercem, tętniącym w rytm hardcore'a, co miało niewątpliwy wpływ na wysoką jakość całego widowiska.


Od pierwszych sekund wiadomym było, że zmiłowania tym razem nie będzie. Koncert zespołu Self Made Bomb rozpoczął się kilka minut po godzinie 20.00 od drobnych technicznych problemów, z którymi panowie dość szybko się uporali. Łodzianie zagrali w klubie Rock Fabryka po raz drugi. I po raz drugi nie zawiedli oczekiwań. Szczególnie dobrze wypadł gitarzysta, który zasuwał po gryfie w niesamowitym tempie. Jego surowe, ale nośne riffy, podkreślone motoryczną pracą sekcji rytmicznej i bezkompromisowymi tekstami wyrzucanymi przez wokalistę w błyskawicznym tempie, „podpiekły” pabianicką publiczność do czerwoności. I dziwić się nie ma czemu. Wszak Self Made Bomb gra utwory wpadają w ucho, a i refreny pozostają w głowie na dłuższy czas. Bombastyczny występ, pełen konkretnych hardcore'owych eksplozji, które niejako przesłonił koncert następnej formacji.


Od Jutra – kapela pochodząca z Wyszkowa, wypadła niestety zdecydowanie słabiej. W ich utworach znalazło się oczywiście kilka całkiem „chodliwych” pochodów perkusyjnych, kilka pojedynczych udanych solowych akcji przeprowadził gitarzysta, który zdecydowanie najenergiczniej bronił honoru zespołu. Niestety, ale widać jak na dłoni, że ciągłe zawirowania w składzie kapeli mają wpływ na jej obraz podczas występu na żywo. Mówiąc w żargonie piłkarskim, brakowało im zrozumienia, brakowało ostatniego podania, które dopełniłoby brzmienia. A że diabeł w szczegółach kotwiczy... Cóż, nie wypada go lekceważyć.


Później przyszła kolej na SKTC. Formacja powstała w Czechowicach-Dziedzicach i działa nieprzerwanie od dwudziestu trzech lat. Przez ten czas „przemeblowała” cały swój skład. Trzeba przyznać, że jak na tak poważne roszady, panowie dali bardzo dobry koncert. Było i selektywnie, i energicznie, i drapieżnie. Przede wszystkim pochwalić należy wokalistę, który okazał się największym szaleńcem imprezy. Wyszło z niego zwierzę. Ale dzięki temu bardzo szybko złapał on kontakt z rozszalałą publicznością. Zresztą, dobra kapela zawsze potrafi rozkręcić dobrą zabawę. Nie brakowało skoków, machania gitarami i odlschool'owej energii.


Na sam koniec wystąpiła formacja The Corpse. Zespół zrobił piorunujące wrażenie, dając przy tym najlepszy koncert wieczoru. Trudno jest uwierzyć, że panowie reaktywowali się niecały rok temu. To, co kapela zaprezentowała, można nazwać małym huraganem. Duża w tym zasługa perkusisty, który zagrał z taką siłą i osadzeniem, że aż dech zapierało. Do tego ostre hardcorowe gitarowe riffy, które niczym natrętne ćmy atakowały z każdej strony. Strach mi w oczy zagląda, gdy pomyślę o tym, co się będzie działo na ich występach, jak pograją ze sobą nieco dłużej.