Mordercy Wojtusia R. z Pabianic nie grozi już żadna kara. Zbrodnia została przedawniona w 2006 roku - po 30 latach od śmierci dziecka. Tak stanowi polskie prawo karne. Sprawą zabójstwa Wojtusia nie zajmie się nawet policyjne Archiwum X – powołane do rozwiązywania najtrudniejszych zagadek kryminalnych.

Mordercy Wojtusia R. z Pabianic nie grozi już żadna kara. Zbrodnia została przedawniona w 2006 roku - po 30 latach od śmierci dziecka. Tak stanowi polskie prawo karne. Sprawą zabójstwa Wojtusia nie zajmie się nawet policyjne Archiwum X – powołane do rozwiązywania najtrudniejszych zagadek kryminalnych.

Tymczasem pojawiają się nowe okoliczności, mogące przyczynić się do zdemaskowania zbrodniarza. Są to osobiste wyznania i składane przed śledczym zeznania zboczeńca z Pabianic, którego cztery lata temu aresztowano w Rosji. Ten 63-letni dziś mężczyzna przyznał, że jako młodzieniec „miał już doświadczenia z przemocą seksualną” i dopuścił się zbrodni na dziecku. Gdy zamordowano Wojtusia z ulicy Moniuszki, zboczeniec miał 18 lat i mieszkał… kilkaset metrów od bloku, sprzed którego zniknął chłopiec.

Ale po kolei…

Jak zginął Wojtuś

Niespełna czteroletni chłopczyk zniknął sprzed bloku przy ulicy Moniuszki na osiedlu Piaski. To tam mieszkał z rodzicami i siostrą Gosią, starszą o dwa lata. Stało się to w sobotę 21 lutego 1976 roku, kilka minut po dziesiątej rano. Wojtusiem i Gosią opiekowali się wtedy dziadkowie, bo mama i tata wczesnym rankiem poszli do pracy. W tamtych czasach (45 lat temu) soboty były zwykłymi dniami roboczymi – jak poniedziałki czy piątki. Pracowały fabryki i biura (o dwie godziny krócej niż w inne dni robocze), w szkołach o ósmej rozpoczynały się lekcje. Po śniadaniu dziadkowie ciepło ubierali Wojtusia i Gosię, szykując dzieci do wyjścia z dziadkiem po zakupy.

Pierwszy był gotowy Wojtuś - odziany w czerwono-czarny płaszczyk, szare spodnie, różowy szalik, różową czapeczkę i czerwone kozaczki. By wnuk się nie zgrzał, stojąc przy drzwiach, dziadek pozwolił mu zejść przed blok - na plac zabaw. Wojtuś miał przykazane czekać tam na dziadka i siostrę. W tym czasie starszy pan kończył ubierać wnuczkę, a babcia zerkała przez kuchenne okno, czy Wojtuś już zszedł na plac zabaw. Chłopczyk beztrosko biegał przed blokiem.

Trzy minuty później, gdy z klatki schodowej wyszedł dziadek z Gosią, Wojtusia przed blokiem nie było. Dziadek wystraszył się. Czym prędzej obszedł okolicę miedzy blokami. Rozpytywał napotkanych ludzi, zaglądał w zarośla, do klatek schodowych i śmietników. Ale Wojtusia nie znalazł. Zaalarmował sąsiadów, a sąsiedzi milicję.

Przed spółdzielczy blok przy ulicy Moniuszki dość szybko zajechał szary radiowóz z granatowym kogutem i napisem „MO” (Milicja Obywatelska). Potem drugi. Milicjanci zadali kilka pytań dziadkom Wojtusia, zastukali w drzwi mieszkań sąsiadów i zorientowali się, że nie jest to zabawa w chowanego. Musiało się stać coś złego. Krótko potem dyżurny komendy MO posłał na Piaski wszystkich milicjantów, którzy tego dnia mieli służbę. Przyjechał też dzielnicowy. W miasto wyruszyły radiowozy MO i piesze patrole wyposażone w rysopis Wojtusia. Zablokowano drogi.

„Chodziliśmy od bloku do bloku, od mieszkania od mieszkania” – opowiada jeden z milicjantów biorących udział w poszukiwaniach. „Zaszliśmy do z górą dwustu mieszkań, ale nikt opisanego dziecka nie widział albo nie zapamiętał”.

Choć Wojtuś był ubrany jaskrawo i rzucał się w oczy, uszedł także uwadze przechodniów. Nikt nie zauważył, by ktoś prowadził za rękę albo niósł dziecko w czerwonym płaszczyku i różowej czapeczce. Taksówkarze zgodnie zeznawali, po godzinie dziesiątej nie wieźli pasażera z paroletnim dzieckiem.

Milicjanci przeszukali piwnice bloków, podwórza i pobliskie kamienice. Zaszli do wszystkich sklepów w okolicy. Bez rezultatu. „Sprawdzaliśmy zarejestrowanych w naszych kartotekach mężczyzn, którzy mieli skłonności do dzieci” – opowiada emerytowany milicjant. „Także tych, którzy byli znani jako znęcający się nad rodzinami. Wszystko to na nic”.

Kilka dni później w gazetach ukazał się komunikat MO: „Kto widział małego Wojtka?”. „Głos Robotniczy” pisał: „Wyszedł z domu i zaginął Wojciech R. - syn Czesława i Heleny, urodzony 3 lipca 1972 roku w Pabianicach. Rysopis: wzrost 104 cm, średniej budowy ciała, twarz drobna, blada, włosy blond – z przodu grzywka, z tyłu długie. Komenda MO apeluje do osób, które widziały chłopca lub mają informacje o miejscu jego pobytu... Informatorom zapewnia się pełną dyskrecję”.

Nic to nie dało. Podejrzenie, że dzieciak mógł być porwany dla okupu, szybko wykluczono. Powód? Rodzice Wojtusia, ludzie spokojni i pracowici, nie dorobili się majątku. Bogactwa nie mieli też dziadkowie.

Dość długo milicjanci podejrzewali, że małego chłopca mogła uprowadzić sprzed bloku jakaś zrozpaczona kobieta, której synek (dziecko w podobnym wieku) nagle zmarł albo zginął w wypadku. Lecz i ta wersja upadła.

Zbrodnia na dziecku

Dziewiątego dnia po zaginięciu dziecka miasto obiegła tragiczna wieść: Wojtuś nie żyje, został zamordowany. Na zwłoki natknął się właściciel niedokończonego domu na Zatorzu, gdy rankiem 1 marca wszedł do piwnicy. Martwy chłopczyk wisiał na różowym szaliku przywiązanym do haczyka u sufitu. Brzuszek miał obnażony. Skóra dziecka była okaleczona - nacięta. Morderca krzywdził Wojtusia, tnąc mu brzuszek skalpelem lub ostrym scyzorykiem. Biegły psycholog stwierdził, że zadając ból dziecku, oprawca osiągał satysfakcję seksualną. Morderca to zboczeniec – w całym mieście podawano to sobie z ust do ust.

Wojtuś nie żył od kilku dni. Po oględzinach zwłok lekarz sadowy orzekł, że chłopiec został zamordowany najprawdopodobniej w dniu porwania – w sobotę. Ciało znaleziono półtora kilometra od bloku na Piaskach, sprzed którego Wojtuś zniknął. W piwnicy piętrowego domu bez okien na odludnym Zatorzu milicjanci nie znaleźli śladów butów zbrodniarza ani odcisków palców.

Był tylko jeden trop - do płaszczyka Wojtusia przyczepił się czarny, dość długi włos. Biegły sądowy zbadał włos i wydał opinię, że jest to włos mężczyzny. W tamtych czasach nie robiono badań DNA. Nie potrafiono też jednoznacznie określić, ile lat może mieć mężczyzna, który zgubił ów włos. Milicja mogła tylko porównać znaleziony włos z włosami osoby podejrzanej o zbrodnię – co byłoby materiałem poszlakowym. Ale pabianiccy milicjanci wciąż nie mieli podejrzanego o zamordowanie Wojtusia.

Zbrodnia w Pabianicach wstrząsnęła Polską. W stołecznej Komendzie Głównej MO zdecydowano, że tropieniem mordercy dziecka zajmie się specjalna grupa śledcza. Oddelegowano do niej milicjantów z wydziałów kryminalnych Komendy Wojewódzkiej MO w Łodzi i Komendy Głównej. Milicji bardzo zależało na schwytaniu zwyrodnialca grasującego w robotniczym mieście.

Nazajutrz specgrupa MO zainstalowała się w Pabianicach. Śledczy próbowali znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. Chcieli ustalić m.in., w jaki sposób Wojtuś, przez nikogo niezauważony, znalazł się w piwnicy domu oddalonego o półtora kilometra od bloku, w którym mieszkał. A stało się to w biały dzień. Czy dziecko zostało tam zaprowadzone przez kogoś za rękę, czy zawiezione autem? Śledczy znów przesłuchali taksówkarzy, lecz żaden nie miał kursu na Zatorze.

Równie ważna dla śledztwa była odpowiedź na pytanie, czy Wojtuś znał osobę, która zabrała go sprzed bloku przy ulicy Moniuszki. Wiele wskazywało na to, że znał. A nawet, że jej ufał. Choćby to, że dziecko nie wyrywało się kidnaperowi, nie krzyczało, nie płakało – co z pewnością ktoś by dostrzegł. A może sprawca uśpił małego Wojtusia, przytykając mu do ust chusteczkę nasączoną chloroformem, ukrył malca pod płaszczem i wyniósł sprzed bloku?

Tymczasem w śledztwie pojawił się wątek pedofilski. Milicjanci zakładali, iż Wojtuś mógł paść ofiarą zboczeńca czyhającego w osiedlu. Dlatego wytypowali podejrzanych - zboczeńców i dziwaków. Dyskretnie ich obserwowali, sprawdzając alibi. „Prawdę mówiąc niewiele wtedy wiedzieliśmy o pedofilii i jej skali” – przyznaje ówczesny milicjant. „W szkole oficerskiej o tym nie uczono, kartoteki pedofilów były szczupłe, a nasze doświadczenia śledcze w tej materii prawie zerowe”.

Wywiadowcy MO obserwowali podejrzewanych. Pod obserwację wzięli też zakład fryzjerski, do którego w piątek (dzień przed zniknięciem dziecka) dziadek zaprowadził Wojtusia na strzyżenie. Jednak i te tropy wiodły donikąd.

Miasto w żałobie

Sześć dni po znalezieniu ciała zamordowanego dziecka, 7 marca 1976 roku, kilkanaście tysięcy pabianiczan odprowadziło na cmentarz białą trumnę z ciałem Wojtusia. Nazajutrz „Dziennik” napisał: „ Kondukt pogrzebowy był tak wielki, że zablokował komunikację samochodową i tramwajową na głównej ulicy Pabianic. W ten sposób mieszkańcy Pabianic manifestowali nie tylko swoje współczucie dla rodziców dziecka, ale także potępienie bestialskiego czynu. Uroczystości pogrzebowe trwały przeszło trzy godziny. Zbrodnia popełniona na bezbronnym dziecku do głębi wstrząsnęła opinią publiczną. W odpowiedzi na apel skierowany do społeczeństwa organa ścigania otrzymują wiele informacji mogących przyczynić się do zidentyfikowania i ujęcia osoby, która dopuściła się morderstwa”. Ale morderca Wojtusia wciąż był bezkarny.

Trzy dni później prasa podała: „Prokuratura Rejonowa i Milicja Obywatelska ustaliły w śledztwie, że Wojciech R. został uprowadzony do nowo budowanego domu przy Strzelnicy, gdzie dokonano zabójstwa. Prowadzący śledztwo zwracają się z gorącym apelem do osób, które w sobotę 21 lutego przed południem przebywały w parku Wolności, w rejonie szosy i torów kolejowych lub przechodziły przez tory - o zgłoszenie się do Komendy Miejskiej MO w Pabianicach przy ul. Wasilewskiej 6.

W gazecie pokazano zdjęcie domu, w którym znaleziono zwłoki Wojtusia. „Jadąc z Pabianie w kierunku Łasku, dom ten widać po prawej stronie, naprzeciw parku Wolności” – pisał „Dziennik”. Na zdjęciu była narysowana strzałka, a pod nią umieszczona informacja: „Uwagę właściciela domu, który 1 marca przyszedł na budowę, zwróciły odsunięte cegły, zasłaniające otwór okienny piwnicy, wychodzący na tory i szosę. Gdy wszedł do wnętrza, odkrył ciało zamordowanego chłopca”.

To nie ten morderca

Minęły trzy miesiące. Śledztwo przygasało, gdy nagle w maju 1976 roku podobna zbrodnia na dziecku wstrząsnęła Łodzią. Ofiarą zboczeńca padł tam 4-letni Piotruś, zgwałcony i uduszony przez sąsiada z kamienicy przy ulicy Świerczewskiego (dziś Radwańskiej). Zabójca dziecka – Marek J., przyznał się do winy. Milicjanci natychmiast połączyli tę zbrodnię z zamordowaniem czteroletniego Wojtusia z Pabianic.

Wkrótce Marek J. przyznał się także do zbrodni w Pabianicach. „Ja zabiłem tego chłopczyka, a do Pabianic pojechałem tramwajem z Górniaka” – miał zeznać. Porównano włos z głowy Marka J. z czarnym włosem znalezionym na płaszczyku martwego Wojtusia. To nie jest włos mordercy z Łodzi – orzekł biegły.

Na sobotnie przedpołudnie, gdy zaginął Wojtuś, łodzianin Marek J. miał alibi. Niebawem podejrzany odwołał zeznania i wyparł się zbrodni w Pabianicach . W sądzie oświadczył, że na przesłuchaniach milicjanci go bili, przymuszając do składania fałszywych zeznań. Śledztwo w sprawie zabójstwa Wojtusia utknęło na dobre. Zbrodniarz nadal cieszył się wolnością.

Rodzice Wojtusia nigdy już nie otrząsnęli się z głębokiej traumy. Mama zmarła w wieku zaledwie 49 lat, tato - 60 lat. Leżą z synkiem we wspólnej mogile. Na kamiennej tablicy upamiętniającej Wojtusia wyryto napis: „Żył lat 4. Zmarł śmiercią trag. 21.2.1976”.

Nowy trop

41 lat po śmierci Wojtusia na trop domniemanego zabójcy wpadła redaktor Ewa Żarska ze stacji telewizyjnej Polsat News. W 2017 roku Żarska poszła śladami pewnego zboczeńca (urodzonego i wychowanego w Pabianicach), ujawniając nowe okoliczności tragicznej śmierci chłopczyka z ulicy Moniuszki. Dziennikarka powiązała fakty i postawiła zaskakującą tezę: Wojtusia mógł krzywdzić i zamordować pedofil z Pabianic, od kilkunastu lat mieszkający w Rosji.

Bezkarny pedofil dawał o sobie znać w internecie, chwaląc się, że już jako nastolatek miał pierwsze doświadczenia seksualne z dziećmi. Czuł się bezkarny. Pisał, że gdy skończył 16 lat, skrzywdził ośmioletnie dziecko. A gdy miał lat 17, skrzywdził jeszcze młodsze. „Na wszelki wypadek” pedofil odurzał porwane dzieci, by nie krzyczały. Przyznał się też do zabicia kilkuletniej dziewczynki, poćwiartowania jej i spalenia.

Gdy zginął czteroletni Wojtuś (w 1976 roku), ten pedofil miał 18 lat i był uczniem pobliskiego liceum. Redaktor Żarska próbowała ustalić, czy w sobotę 21 lutego 1976 roku przed południem, kiedy ostatni raz widziano Wojtusia żywego, zboczeniec był w szkole na lekcjach. Chciała to sprawdzić w starym dzienniku lekcyjnym, ale okazało się, że… dzienniki spłonęły w 1988 roku w pożarze szkolnej kancelarii i archiwum.

Spłonęły też prokuratorskie i milicyjne dokumenty śledcze z 1976 roku. Legalnie, bo po przedawnieniu zbrodni. Ocalały tylko nieliczne podręczne akta.

Ewa Żarska dowiodła, że 18-letni pedofil mógł znać Wojtusia. Byli niemal sąsiadami, mieszkali w blokach oddalonych od siebie o zaledwie 350 metrów. Do szkoły i ze szkoły pedofil chodził codziennie przez podwórko z placem zabaw, na którym często widywany był Wojtuś…

Prokuratura wydała list gończy za wskazanym pedofilem. Do działań przyłączył się Interpol, wystawiając międzynarodowy nakaz aresztowania, który mieszka i pracuje w Sankt Petersburgu. Tam podejrzany został aresztowany. Ale Rosja nie chce go przekazać polskiemu wymiarowi sprawiedliwości.